poniedziałek, 20 maja 2013

Broń i narkotyki. A wszystko kończy się na cmentarzu

Żarty się skończyły. Jest sobota, 11 maja. Ja i Sebastian wyruszamy na National Road. Cel: Zoniana. Nikt z Was pewnie o niej nie słyszał. Nie pisze się o niej w przewodnikach, turyści tam nie jeżdżą. Co tam się dzieje? 
Teraz już nic. No prawie... Ale od początku. Zoniana była kiedyś miejscowością, gdzie policja nie miała wstępu. Każdy mieszkaniec tej małej mieściny, którą obejść można pieszo wzdłuż i wszerz w godzinę, nosił przy sobie broń. Jeszcze do dzisiaj zobaczycie na tablicach z nazwą miejscowości dziury od nabojów. Co więcej, sprawa pukawek nie jest jedyną, która czyni to miejsce unikatowym na skalę światową. Chociaż w sumie słowo pukawka do kałasznikowa nie pasuje za bardzo, a takie teżtam się zdarzały. Ale o czym mowa...Uprawiano w Zonianie marihuanę na ogromną skalę. Była nazywana "Grecką Kolumbią". Tereny górzyste plus bardzo słaba sieć dróg spowodowała, że policja miała ograniczone możliwości sprawdzania tego terenu. Jak wyglądał najazd na Zonianę? Cytuję tutaj anglojęzyczne źródło "One of three villages nicknamed "The Devil's Triangle", it has long had a reputation for lawlessness, and the operation involved a convoy of 50 armed officers. But even then, they were in for a shock. As they drove up the winding approach road, up to 20 gunmen opened fire, injuring three officers and forcing them into a temporary retreat." Rzeźnia jak się patrzy.
Co zatem stało się w sobotę 11 maja...
Idziemy na National Road, 40 minut pod górę, wariaci.  Łapiemy stopa, po pół godziny zatrzymuje się facet czarnym rozpadającym się samochodem. W drodze okazuje się, że pochodzi z Zoniany. Mieszka w Zonianie, pracuje w Rethymno i okolicach. Nie jedzie tam, gdzie my chcemy się dostać, ale nas podrzuci bliżej. I tak gadamy z nim o wszystkim, o samej Zonianie, o jego życiu, o tym co robi. Okazuje się, że pracuje w tym samym miejscu, gdzie Sebastian robi erasmusowskie praktyki. Świat jest cholernie mały, nie sądzicie? Wyrzuca nas, po czym część drogi pieszo, część złapanymi samochodami docieramy do Zoniany. Widać różnicę. Nie chodzi mi tutaj o to, że nie widać morza, nie. Samochody. Nie widzieliście czegoś takiego. W takiej wiosce ludzie wożą się nowoczesnymi, "wypasionymi", jak to się mówi, pickupami. Czarnymi, koniecznie. Z przyciemnianymi szybami. Dacie wiarę? I to nie jest jeden samochód czy dwa, ale trzydzieści, pięćdziesiąt. A kierowcy... Już mnie nic w Grecji chyba nie zdziwi... Dwójka chłopców siedzących za kółkiem miała może po 12 lat. I nie przesadzam. Uwierzcie, 12 lat... Nie mówiąc o tym, że widzieliśmy samochód wypełniony takimi dzieciakami, które woziły się po miasteczku paląc papierosy i krzycząc do nas po grecku. Baliśmy się że zaraz wyciągną swoje pukawy i że będzie po nas. W ogóle czuje się tam w powietrzu taką presję bycia obserwowanym. Nigdy nie wiesz z którego okna padnie strzał. Niby mówi się, że tam już tego nie ma, ale ja tam w takie gadki nie wierzę. Oni nie są głupi, dalej mają pewnie te swoje pistolety, kałasznikowy i specyficzne uprawy.
Dobra, wracamy. Wychodzimy za miasteczko, wyciągamy kartkę, trzeci samochód się zatrzymuje. Dwoje Arabów z Damaszku jedzie do Rethymno. Odwrotność tego, co mieliśmy w trasie do: oni mieszkają w Rethymno, ale pracują w Zonianie. Przepakowują swoje narzędzia, żebyśmy mogli się zmieścić. Mieścimy się. Patrzymy na siedzenie pasażera z przodu, a tam malutki piesek. "Właśnie go odebraliśmy w Zonianie". No to mamy nowego przyjaciela na najbliższe 40 minut drogi. W radiu grecka muzyka, szczeniak zasypia mi na kolanach.






Jakoś ostatnio odkryliśmy cmentarz polskich żołnierzy, którzy polegli w obronie niepodległości Grecji w latach 1897-1905. Oczywiście cmentarz zamknięty. Z tyłu jednak przez siatkę widać, co jest w środku. Stan: TRAGEDIA POSEJDONA. Wszędzie trawska, grobów prawie nie widać. Nie ma kto o to zadbać. Po rozmowach z Dyrektorką Muzeum Archeologicznego (btw. głównego archeologa na Krecie) udało nam się dotrzeć do Burmistrza Rethymno i tak oto godzina 8:00 stoję ja, Anita i Sebastian w bramie do cmentarza naszych Rodaków w tym miejscu, które dla turystów jest tylko plażą i morzem, względnie przestrzenią do beztroskiej zabawy i odreagowywania stresów dnia codziennego. Grabie, widły, miotły, łopaty, wory na trawę - to nasze narzędzia. Zrobiliśmy tam porządek. Widać nawet, że dróżka między grobami jest usypana z kamieni. Jak napisałam na facebooku "Erasmus is not only about having fun". Jeżeli można, to pomożemy nic nie oczekując w zamian. Anita i Sebastian śmieją się, że to może odkupi nasze erasmusowskie grzechy :P no nie wiem, ja o tym nie decyduję! 






Kolejne dni to wytężona nauka greckiego. Piątek: final test. Przeczuwam zagładę... 



środa, 8 maja 2013

Rozkręcamy sezon



Ostatnio zaczynam przypominać sobie moje pierwsze dni w Rethymno. Nie dlatego, że ogarnia mnie nostalgia wspomnień, ale przez to, że miasteczko coraz bardziej przypomina mi to miejsce, które robiło na mnie pierwsze wrażenie popychając mnie w wir wakacyjnego rozluźnienia. Nigdy nie patrzyłam na wakacyjne kurorty okiem kogoś, kto tam mieszka. Teraz mam okazję być po drugiej stronie. Okres „no season” skończył się w momencie, kiedy termometry zaczęły pokazywać temperaturę oscylującą w okolicach 30 stopni. Wczoraj na przykład neonowy miernik pokazał nam 41 stopni wariata Celsjusza. W Krakowie zapewne umierałabym w ciasnym autobusie, co rusz to jakaś niedomyta persona ocierała by się o mnie swoimi mokrymi plecami a towarzyszyłby temu duszący odór kwaśnego potu z miejsc, które już chyba dawno nie doświadczyły żadnego dezodorantu, czy chociażby mydełka biały jeleń w kultowym opakowaniu z rogaczem. Chyba każdy je zna. Szkoda, że niektórzy tylko z widzenia. 

Obrzydliwe, czyż nie? 

Tymczasem prawie 3 tysiące kilometrów na południe wciągając powietrze czuję majową porą rozkwitające przeróżne drzewka, zapach morza, cholernie słonego, które już jest o niebo cieplejsze od naszego Bałtyku latem i olejków do opalania, które biali jak śnieg turyści z północy wcierają w swoje ciała. 

Zaczął się okres tawernowego „dzień dobry, jak się masz, Lewandowski, beautiful ladies”. Wszystko ok dopóki nie zaczynają nas mylić z Rosjanami (z całym szacunkiem dla tego narodu). Wszystkie nacje, tak myślę, są uczulone na punkcie swojej narodowości. A tutaj Rosjanie to jakaś połowa (jak nie więcej) turystów, więc jak naganiacze widzą jasne oczy i blond włosy, bez zastanowienia zaczynają nas pozdrawiać po rosyjsku, po czym słysząc odpowiedź w języku greckim nieco się mieszają, widocznie zaskoczeni. Nawet czasami bluza uniwersytecka nie pomaga, zawsze coś powiedzą, zawsze cię zaczepią. I, cytując klasyka, mnie to denerwuje, mnie to irytuje. Bo cholera jasna turystą już dawno nie jestem, ja tu przecież MIESZKAM. 

Ostatnio mieszkanie nasze jest gniazdem polskości, a ilość naszych Rodaków, która spędziła ciepłe kwietniowo – majowe noce pod naszym dachem rośnie z dnia na dzień. Sezon odwiedzin rozpoczęły Agata i Marysia z Wrocławia, dwie koleżanki Sebastiana. Razem z nimi, na weekend, wpadła niezastąpiona ekipa polityków społecznych: Ewa, Olga i Tomek. Niestety bez Izy, która na kilka dni przed wylotem została bezwzględnie sprowadzona na ziemię jeszcze nawet się od niej nie odbijając… Iza, dalej jest mi przykro z tego powodu, bo te trzy dni w towarzystwie EOT (:P) były NIE SA MO WI TE. Poniedziałek 15 kwietnia politycy opuścili wyspę i tego samego dnia wieczorem byłam już w drodze na lotnisko z greckim kolegą, który był na Erasmusie w Krakowie, po Agnieszkę i Weronikę, kolejne dwie dobre dusze poznane za przyczyną Instytutu Spraw Publicznych UJ. Tak sobie teraz myślę, że przez ten ISP dużo dobrych rzeczy w moim życiu się wydarzyło. Poważnie, bardzo dużo! Dziewczynom pogodowo wyjazd za bardzo się nie udał. Akurat trafił im się brzydki tydzień kwietnia, ale to ile one widziały w Rethymno i poza nim spowodowało że i ja i moi współlokatorzy poczuliśmy niewygodne uczucie wstydu i nowomowowej SIARY. Dziewczyny wróciły do domu i już kilka dni później zawitała tutaj ponownie moja szanowna Siostra. No i jest tutaj już ponad tydzień, śpiąc sobie smacznie teraz po nocy pełnej wrażeń spędzonej w teoretycznie zamkniętej dla ludzi latarni morskiej starego portu. Jak to się stało, że starczyło nam odwagi (albo że mieliśmy dostateczną ilość szaleństwa w swoich głowach), żeby przeskakiwać przez metalowe siatki zamontowane na drodze do latarni i wspinać się w ciemnościach po uprzednim wślizgnięciu się do środka pod metalową blachą, która broni wejścia na latarnię – nie wiem. Odwagę trzeba mieć i szaleństwo też. Jak to masz, bądź pewny, że miasto zobaczysz z perspektywy, której przeciętny mieszkaniec nigdy, ale to nigdy nie widział. Trzeba mieć jeszcze tylko pewność, że policja ma trochę w dupie to, czy ktoś tam siedzi, czy nie. My mieliśmy tę pewność :P 

Jak już pisałam, miasto jest pełne turystów. Trochę im współczuję, bo przyjechali w dość słabym okresie. W całej Grecji mamy teraz okres Paschy, więc większość miejsc jest niestety zamknięta. Przykro mi, świętujemy. Dlatego w Niedzielę Wielkanocną budzą nas dzwony kościołów i orkiestra maszerująca przez miasto. Dlatego nocami leżąc na leżakach na plaży miasto rozświetlane jest przez fajerwerki. Dlatego na plaży nie ma wysypu Greków. Wszyscy w domach świętują z rodziną.
A słońce świeci. I świeci tak mocno, że niektórym przygrzało porządnie. Sebastian przed chwilą mi wyznał, że  w nocy był duszony przez człowieka bez głowy. A właściwie głowę to on miał, ale wyglądała jak wieszak. Ok, dajcie mi numer do wariatów. „To mi się nie śniło, ja naprawdę byłem duszony”.  

I tym optymistycznym akcentem kończę. Zdjęć niestety póki co nie ma, bo blogger ma jakieś problemy z ich załadowaniem :( będzie update jak wszystko wróci do normy :)

































piątek, 5 kwietnia 2013

Będę o tym kiedyś opowiadać swoim wnukom...



Mamy początek kwietnia. Ostatni wpis na blogu – połowa lutego. Wstyd mi strasznie i prawdę mówiąc teraz ciężko płacę za to, że nie dawałam znaku życia już tak długo. Wszystko teraz dzieje się na fanpageu na facebooku, gdzie zdjęcia dodawane są regularnie, terminowo, elegancko. Opisów jednak brak, bo miało to być domeną bloga i nadal chcę to utrzymywać w takiej formie. Zainteresowanych fotorelacją na bieżąco odsyłam na fanpage. Tych z was, którzy oprócz przekazu wizualnego chcieliby jednak od czasu do czasu coś przeczytać serdecznie przepraszam za prawie dwumiesięczne zaniedbanie. Jak zaraz się przekonacie działo się tu bardzo dużo przez ten czas. 

Poniższy wpis będzie piekielnie długi. Wybrałam tylko kilka zdjęć a i tak jest ich prawie 140. To jest niezbędne minimum, żeby pokazać wam, co od połowy lutego dzieje się w moim drugim domu z moją drugą rodziną. I znów nie przesadzam określając tak ludzi, z którymi przyszło mi tu żyć. Zapewne jeden z ostatnich wpisów będzie dotyczył tej części Erasmusa, której nie spodziewałabym się nigdy, przenigdy. Nie mówmy jednak o kwestiach ostatecznych, skupmy się na tym co tu i teraz. 

Poniżej dla uprzyjemnienia czytania polecam zapodać sobie dawkę współczesnej muzyki greckiej, która jest tłem do pysznych śniadań z pachnącą kawą, wybrzmiewa w słuchawkach w drodze na Uniwersytet, jest idealną towarzyszką gotowania obiadów oraz ich konsumpcji, oraz tej, która wprawia nasze niezdarne ciała w ruch podczas nocnych wojaży po klubach. Odpalać, ładować, słuchać i czytać. 






Drugi semestr zaczął się od nowa. Wylądowałam w Atenach 12 lutego i tego samego dnia miałam popłynąć promem na Kretę. Sprawy przybrały jednak trochę inny bieg. Stało się to za sprawą pytania Patryka, naszej ateńskiej dobrej duszy, która wędrowców na trasie Grecja – Polska gości w swoich włościach w jedynej w swoim rodzaju stolicy w Europie, mojej nowej miejskiej miłości – Atenach. „To co, jutro płyniesz na Kretę? Rano możesz wreszcie zobaczyć Akropol a wieczorem weźmiesz prom”. Tak miało być. Akropol, no właśnie… Moja klątwa. Nie udało mi się zobaczyć Akropolu w drodze do Polski i jak się miałam przekonać 13 lutego, również w drodze powrotnej na Kretę. Dwa razy zaliczyć Ateny i nie wejść na Akropol. Taki pech może przydarzyć się tylko nielicznym. Niestety, nie było mi dane zobaczyć tej perełki rankiem kolejnego dnia, ale za to w Muzeum Akropolu spędziłam dobre kilka godzin. Promem wieczorem udałam się na Kretę, która 14 lutego, w święto zakochanych, przywitała mnie taką burzą, jakiej tutaj jeszcze nie doświadczyłam. W domu już czekały mnie listy od przyjaciół, z którymi dane mi było dzielić te zwariowane miesiące w pierwszym semestrze. Mieszkanie było jak mapa, z odciskami palców wszystkich tych wspaniałych ludzi. W niepozornych i najmniej spodziewanych miejscach kartki, rysunki, zdjęcia, wspomnienia. Dziękuję Wam.
Kolejne dni upływały w rozluźnionej atmosferze podróżowania pomarańczowym Picanto po wyspie z ostatnim polskim Erasmusem przebywającym na Krecie tylko jeden semestr – Pawłem – oraz jego dwójką kompanów ze Stolicy – Olą i Mateuszem. Knossos, Agios Nikolaos, Kournas Lake, Chania. W tle polskie i greckie hity muzyczne, w bagażniku wyposażenie piwkowe, deska nad bagażnikiem zapełniona kapslami od butelek. Na pełnym luzie, iście wakacyjny klimat, wszystko idealne jak na dobry początek nowego semestru.










I pożegnanie hiszpańsko – włosko – węgierskiej ekipy. Znowu muszę się przyznać, że beczałam jak głupia, kiedy o 3 nad ranem cała ta banda wpakowała się ze swoimi czternastoma bagażami w dwa samochody i odjechała w stronę znienawidzonego przeze mnie miejsca – lotniska w Chani. Niech je cholera weźmie.
 








Potem wróciła Anita, po drodze wykręcając mi taki numer, że chciałam rezerwować bilety do domu i rezygnować z drugiego semestru. „Nie przyjadę, pokłóciłam się z przyjaciółką, na uczelni sprawy się pokomplikowały. Nie mogę. Przepraszam”. W ostatecznym rozrachunku w progu naszego wspólnego domu 24 lutego stanął Rudzielec, prawdziwa żmija wychowana na własnym łonie. Tak się złożyło, że był to czas przedkarnawałowy i nasi greccy przyjaciele wyciągali nas na różne imprezy. Od tamtego czasu prawie każdy środowy wieczór spędzamy w Empire na imprezie w stylu salsa. Oprócz ludzi z naszego towarzystwa wiekowego że tak się wyrażę spotkać tam można również profesora z Uniwersytetu, u którego miało się zajęcia w zeszłym semestrze (swoją drogą ów Pan kiedyś studiował na WZiKSie, dlatego też po polsku mogłam z nim trochę porozmawiać, nazwiska pracowników Wydziału jeszcze pamięta, niektórzy pracują nadal, niektórzy już nie). I kolejna atrakcja wieczoru – tańcząca salsę nasza nauczycielka greckiego Eleni, która z językiem angielskim ma mało wspólnego, za to usilnie stara się mówić do nas po grecku w maksymalnie zwolnionym tempie przekonana, że mówiąc powoli zrozumiemy wszystko. Z Eleni robimy dwie strony z podręcznika – tak wyglądają zajęcia piątkowe. Z Marią za to dwa rozdziały we środę i dwa we czwartek. Z tego powodu w jeden miesiąc mamy za sobą połowę książki, którą w zeszłym semestrze grecka grupa intermediate zrobiła w ciągu semestru.














8 marca, Dzień Kobiet. Najlepszy prezent dla bab – wypad do Aten. Razem z Anitą zawitałyśmy w progach owej dobrej duszy ateńskiej – Patryka. 8 marca miał być dniem, w którym wreszcie zaliczę Akropol. W sumie powinnam była być przygotowana na wszystko. Naiwnie myślałam, że trzecie podejście zakończy się sukcesem. O jakże się myliłam! Droga na Akropol znowu skończyła się porażką. Powód? Strajk pracowników Akropolu. Nigdzie nie ogłoszony, nikomu nie wiadomy. Po prostu strajkujemy, turystów nie wpuszczamy. Wyobraźcie sobie moją frustrację. No prawdę mówiąc to już brała mnie brzydkosłowna ******, no ile można, niby do trzech razy sztuka a tutaj co? Takie jaja! Ale, ale… Dzień później, prawdę mówiąc nie wiem jakim cudem, zaliczyłam ten punkt numer jeden przeciętnego turysty na trasie ateńskich zabytków. Ale też o mały włos by nam się to nie udało. W wieczór dniokobietowy bawiliśmy się z Anitą i Patrykiem na imprezie zorganizowanej dla damskiej części Ambasady Polskiej w Atenach w Terinie (restauracji zarządzanej przez niesamowicie miłą Marzenkę, Polkę), wcześniej odwiedzając umiłowane przeze mnie miejsce – Brettos – które serwuje niesamowicie dobrą nalewkę śliwkową. Żeby się zmieścić na tych kilkudziesięciu metrach kwadratowych trzeba mieć niezwykłego farta. Wróciwszy do domu o względnie przyzwoitej porze i po przespanej całej nocy wstaliśmy leniwie dnia następnego. Ja z priorytetem wiadomym. Akropol zamykają 14:45, my wchodzimy 14:20. Jogging po wzgórzu, kilka zdjęć, bramki trzask, do widzenia. Mission completed. Potem trochę słodkości i dobra kawka, obiadek „u Marzenki” wieczorem 17 urodziny chłopaczka ze wspólnoty Patryka i dzikie tańce z greckimi babusiami. I dzień trzeci, dołączyli do nas Thodoris i Leonidas, przemili greccy młodzieńcy. Thodoris studiuje z nami w Rethymno, Leonidas uczy się w Niemczech. Wspólny spacer na Wzgórze Filopaposa, później Gazi – poprzemysłowa część Aten. COŚ NIESAMOWITEGO. Zakochałam się w tym miejscu bez pamięci. Przypomina mi Zagłębie Ruhry, ale ze swoim własnym klimatem i otoczką pewnego rodzaju nieprzyzwoitości. Poczytajcie trochę o tym miejscu, dowiecie się co mam na myśli. Wieczorem prom i wracamy do domu.








































A propos powrotów do domu. 12 marca, rozmawiamy z Anitą o tym, że Sebastian ma problemy żeby dostać się do Rethymno. Jest w drodze, nie wiemy kiedy będzie na miejscu, co się z nim dzieje. Dzwonek do drzwi, bez sprawdzenia kto to otwieramy z myślą, że świeża polska krew erasmusowska z Krakowa Kasia zaraz stanie w drzwiach. Gadamy, gadamy, gadamy a tu nagle męskie „DZIEŃ DOBRY”. Oczom nie wierzę, oto Sebastian, brakujące ogniwo. Jesteśmy wreszcie wszyscy. I od tej chwili nasz Polish House jest w komplecie. Zaczynamy odliczanie do największej imprezy w mieście, do Karnawału. Jest to wydarzenie bezprecedensowe, plasujące się na drugim miejscu, zaraz po mieście Patra, w rankingu na najlepszy Karnawał w Grecji. Do naszej ekipy dołącza mieszkaniec Aten, Patryk. I tak oto w gronie Erasmusowsko – Ateńskim zaczynamy trzy dni największej imprezy, w jakiej kiedykolwiek uczestniczyłam. Trzy dni zabawy, trzy wersje strojów. Przygotowania trwały względnie krótko, efekt niesamowity. Przejęłam odpowiedzialność za karnawałowy make up, mając za sobą podobne artystyczne doświadczenia i tak oto piątek stał się dniem pod hasłem Pin Up Girls, w sobotę zamieniliśmy się w mimów a w niedzielę (punkt kulminacyjny, dzień Wielkiego Korowodu Karnawałowego) operowaliśmy w odległej czasoprzestrzeni jaskiniowców zamieniając dżinsy i t-shirty na skórzane wdzianka z kośćmi dinozaurów we włosach stając się znowu jedną wielką rodziną… Flinstonów. Opisać tego wszystkiego się nie da, działo się bardzo dużo i zmieniło się bardzo dużo. Jednogłośnie chyba możemy stwierdzić, że melanż trwał i popłynęliśmy.
























































I powoli docieramy do wydarzeń ostatnich tygodni. Zasiedzieliśmy się trochę w tym naszym Rethymno, więc wyszłam z inicjatywą wypadu do Myli Gorge. Dla mnie i Sebastiana był to już drugi raz. Tym razem udało nam się zebrać większą grupę i tak oto przemierzyliśmy znowu te kilkanaście kilometrów w gorącym słońcu, kończąc nasz spacerek w knajpie w Xiro Chorio (tym samym, który pewnej listopadowej nocy przyprawił mnie o zawał serca). Po drodze zgubiliśmy część Włosko – Hiszpańską, dzięki Bogu odnalezioną po dłuższej chwili oczekiwania. Wszyscy wrócili cali i w jednym kawałku.

















25 marca w Grecji jest świętem narodowym, tak jak nasz Dzień Niepodległości. Z tej okazji w mieście odbyła się parada, którą od samego początku do samego końca obserwowaliśmy. Zakochałam się w strojach greckich, najbardziej w tym kobiecym na trzecim zdjęciu z pomarańczowymi elementami. Przepiękne, przecudowne!















I Wielkanoc. Tutaj obchodzi się ją w maju. Nawet w kościele katolickim, który jest w Rethymno nie ma obrzędu wielkanocnego zgodnie z naszym kalendarzem. My jednak, kierowani tradycją w jakiej nas wychowano, chcieliśmy „po Bożemu” spędzić te Święta. Tydzień wcześniej ustaliliśmy z tutejszym księdzem, że w sobotę poświęci nasz śródziemnomorski koszyczek. Wielka Sobota: zakupy i malowanie jajek. Wieczorem Msza (dla nas taka jakby Rezurekcja) z jajami i całą resztą dobrobytu w koszyku, w tym z zachomikowaną polską szynką, którą Sebastian przywiózł z Polski. Wielka Niedziela: do wspólnego wielkanocnego stołu zasiedliśmy razem z Hiszpanką Marią i Włochem Andreą. U nich nie celebruje się śniadania. A tak swoją drogą (zgodnie z regułą co kraj, to obyczaj) nie wiedziałam, że w niektórych częściach Polski na śniadanie je się białą kiełbasę… A może to nasza tradycja bezkiełbasowa jest nietypowa? Nie mam pojęcia. Co później? Spacerek do portu i wieczorem wspólny obiad. A w lany poniedziałek kierunek plaża. W programie leżenie plackiem na cieplutkim piasku i pierwsza kąpiel w morzu w tym roku, podczas gdy podobno na północy w dalekiej krainie zwanej Polską ludność w łapach zamiast pistoletów na wodę dzierżyła kulki ze śniegu. Tak oto wygląda równowaga w przyrodzie! U nas „czasem słońce, czasem słońce”, u was… Wolę nie myśleć!

























No i to by było na tyle. Chyba ze dwie godziny już tak siedzę i piszę i teraz obiecuję nie Wam, ale sobie, że więcej takiej kary nie chcę przeżywać. 

Zbliża się teraz okres odwiedzin naszych znajomych. Ruszył Ryanair z Wrocławia i Katowic, bilety tanie jak barszcz. U mnie sezon odwiedzin otwiera czwórca starych polityków społecznych: Olga, Iza, Ewa i Tomek. Potem w progi Polish House’u zawitają Agnieszka z Weroniką. Przedłuża sobie weekend majowy moja Siostra, wpadając tutaj na dwa tygodnie, a początkiem czerwca mam inspekcję i kontrolę rodzicielską w postaci Szanownej mojej Matki Rodzicielki w towarzystwie jej Brata, a mojego Wujka. Najbliższy tydzień upłynie mi pod znakiem ponadprzeciętnego nadrabiania zaległości esejowo – wypracowaniowo – projektowych. I tak już od rana do wieczora siedzimy ostatnio na Uniwerku a i tak robota dalej nie rusza. Jak widzicie Erasmus to nie jest tylko leżenie dupą do góry na rozgrzanym piasku. A ostatnimi czasy doszłam do wniosku, że wymagania profesorów tutaj na Uniwersytecie rosną w miarę pogłębiania się mojej znajomości języka greckiego. Ja teraz muszę chodzić na wykłady po grecku, jajco z tym, że prawie nic z nich nie rozumiem, ale chodzę, na listę się wpisuję jak normalny student Grek. I miałam nawet ostatnio prezentację, Bogu dzięki, po angielsku. Prezi znów zrobiło szał, nikt nie wie tutaj co to jest, z czym się to je i od której strony się za to zabrać. Wygląda za to na maksymalnie profesjonalny i mega trudny program do obsłużenia. I niech oni tak twierdzą, my tam swoje wiemy. 

Dziękuję Wam za Waszą cierpliwość. Póki co: bez odbioru! I trzymam kciuki za lepszą pogodę w Polsce, bo mi jest Was wszystkich strasznie szkoda. My już śpimy przy otwartych oknach. Niech Wasze też wkrótce się otworzą.