środa, 30 stycznia 2013

na lodzie



Nasze okręty cumują powoli do krajów ojczystych. Smutno, smutno, smutno. Co poradzić? I ja też zawijam na dwa tygodnie do Polski, co wywołuje we mnie takie uczucie, którego nie jestem w stanie nazwać. I cieszę się, i jest mi przykro. Nie wiem, dziwnie bardzo. NIESAMOWICIE. Dochodzą też do mnie wieści, że Ojczyzna spowita jest całkowicie warstwą śniegu. Jest pięknie, ale lód i sakramencki mróz. Zatem czeka mnie dwutygodniowa hibernacja. Daj Boże przeżyć.


Do domu o mało nie pojechałam bez bagażu. A ostatnie dni – wolę nie relacjonować tego żeglowania. Ale o jednym wydarzeniu warto wspomnieć. Z ramienia uczelni niestety nie mamy zapewnionych żadnych „atrakcji”, typu imprezy organizowane przez ESN, czy COKOLWIEK. Natomiast dzięki koneksjom naszego rodaka Jacka pewien pub zorganizował dla nas bal. Niech żyje bal! Pierwsza, zorganizowana przez kogoś impreza dla Erasmusów. I to w momencie, kiedy dla niektórych ta przygoda się kończy. O zgroooozo. Ale zabawa była przednia. 


Jeszcze mój komentarz dotyczący przekonania o panującym w Grecji kryzysie. Kilka dni temu wieczorem wpada do nas do mieszkania Irene z pytaniem, co dzieje się w 7daysie (sklep). Podobno rozdają jakieś bony, smażą się na grillu souvlaki, beczka z piwem stoi przy wejściu do sklepu i jest nawet wynajęty DJ. No to chodźmy sprawdzić. Idziemy, a tam… Okazuje się, że z okazji otwarcia sklepu (jest tam odkąd pamiętam, ale wcześniej nie było okazji więc czemu by nie teraz?) organizują imprezę. Darmowe jedzenie i picie. I to nie tak jak sobie możecie wyobrazić w Polsce, gdzie na wigilii w Radomiu ze stołów znikło wszystko w pierwszych minutach i potem nie było niczego. Tutaj jedzenie znikało, ale oni donosili, donosili, donosili. I to naprawdę dobre rzeczy. Wniosek: jeżeli tak wygląda kryzys w Grecji, to ja chce taki sam kryzys w Polsce. Impreza trwała całą noc. Tak się bawi Rethymno, które ja w tym momencie z bólem serca żegnam na pół miesiąca. 


Jeszcze tylko jedna zabawna rzecz z promu: miło zobaczyć ludzi chodzących jak po kilku głębszych, kiedy to chwiejnym krokiem przemierzają korytarze pokładu. Niby wszyscy na kozaka, że oni się falom nie dadzą, a jednak nóżka staje nie tam gdzie by się tego chciało. Ot, taki mój malutki kabarecik kilkudziesięciu aktorów i jednego widza. No i nie uwierzę już nigdy jak mi ktoś powie, że w ogóle nie trzepie. Trzepie i to czasem gorzej niż w samolocie.  


A Ateny… Niewysłowione, nieogarnione, nie-do-o-pisania! Mówią, że brzydkie. Mówią, że piękne. Trzeba pojechać, żeby samemu odczuć w sobie miłość bądź obrzydzenie do tego miasta. To jest Miasto przez duże M! Miasto w pełnym tego słowa znaczeniu. 


W domu co? Wielkie powitanie! Teraz jak mnie ludzie widzą, to reagują tak, jakby widzieli małpę w zoo. A Anka wysprzątała pokój, który i tak teraz z mojej winy jest jednym wielkim sajgonem. Ale jeszcze jedna sprawa. Problem kobiecy tym razem poważny i to bardzo: nie mam się w co ubrać. Praktycznie zero ubrań zimowych. Ale widocznie Opatrzność nade mną czuwa, bo właśnie przyszła odwilż. Wszystko jakoś dobrze się układa, ludzie się do mnie uśmiechają (chociaż i tak już mam dość tego narzekania które słyszę w ustach moich Rodaków czy to w autobusie, czy w kolejce w kasie. Już się nasłuchałam i naprawdę mam dość, dość, dość).  A miłe komentarze „jaka ładna skóra, jaka opalona, no prooooszę…” mogę skomentować jedynie w ten sposób: Grecja sprzyja ludziom! Jechać, zobaczyć trochę świata, ogłady nabrać (jak to mówi jeden z wykładowców w ISP) i rakomelo spróbować. A propos rarytasów greckich: wczoraj zaraz po przyjeździe wypakowałam dobrobyt konsumpcyjny. Dziś został kawałek fety dwa na dwa centymetry i  1/3 oliwek. Pomarańczy w koszyku nie stwierdzono, zapewne jakaś bliżej nie zidentyfikowana osoba zwana dalej DOMOWNIKIEM wsunęła ze smakiem w mordeczkę. Cytryny z ateńskiego ogródka czekają na swoją kolej. Pachną na całą kuchnię. Taka jest Grecja w Polsce. 


Moja noga po 130 dniach nieobecności dotyka polskiej ziemi. A właściwie polskiego lodu. Plany na następne dni: zjeść dzisiaj domową ogórkową i jajko od szczęśliwej wiejskiej kurki, pozaliczać to i owo w kolejnych dniach, obejrzeć z Iloną „Les Miserables” na który czekałam jakieś 1.5 roku, odwiedzić jakiś second hand ewentualnie dziesięć(jestem na odwyku od września, wiem teraz co czują ci, co rzucają papierosy albo alkohol), wyspać się na moim wygodnym łóżku, odwiedzić lekarza w celu kontroli patrzałek, zaprzyjaźnić się znów z Noelem, bo okazuje się, że jednak o mnie zapomniał. A przytył na zimę dużo, sierść jak u niedźwiedzia. Spałoby się na tym psiaku przewygodnie… I co jeszcze chcę zrobić? Nacieszyć się tymi wszystkimi polskimi buziami, które mi siedzą w serduchu bezczelnie! Tęskniłam!
















poniedziałek, 14 stycznia 2013

To rzeczywistość / This is reality


Zostaję tu na rok, ale dla niektórych ta niesamowita przygoda dobiega końca. Nasze drogi zaczynają powoli rozchodzić się na różne strony świata, zamykając tym samym pewien rozdział w życiu każdego z nas. Nie wiemy co będzie dalej, czy wszystko, co tutaj zrobiliśmy, czego doświadczyliśmy razem przyniesie jakieś efekty. Jak to się wszystko rozegra, czy oprócz obietnic odwiedzin i pamiętania o sobie będzie jeszcze taki moment, w którym znowu razem usiądziemy przy jednym stole. Tego nie wiemy i dopiero przyszłość pokaże nam, jak mocne jest to wszystko, co budowaliśmy przez ten cały semestr.
Zawsze jest tak, że na końcu jest najlepiej i gdy przychodzi się pożegnać, żałujemy, że nie możemy być ze sobą nadal. Ile razy już słyszałam „nie chcę wracać do normalnego życia”. Ja też nie chce. Nikt nie chce. Ale to było właśnie normalne życie. Tak powinno wyglądać życie każdego z nas. Żyjesz, tutaj żyjesz naprawdę. To jest całkowita esencja życia. I nie mówię tu jedynie o tym, że obowiązków było mniej, że żyło się trochę w oderwaniu od rzeczywistości. Dlaczego rzeczywistość w ostatnim czasem stała się pojęciem pejoratywnym? Dlaczego rzeczywistość nie może być spełnianiem marzeń, życiem w pełnym jego wymiarze, w prawdziwej jego odsłonie. Dlaczego takie życie, jakie mieliśmy do tej pory nie może być rzeczywistością na zawsze?
Zamykamy pewien rozdział przez niektórych pojmowany jako bajka. Żegnajcie przyjaciele, żegnaj moja europejska rodzino. Nigdy nie przypuszczałam, że dacie mi tak wiele. Dziękuję.




I'm staying here for a year, but for some people this amazing adventure is coming to an end. Our roads are slowly beginning to disperse into different parts of the world, thus closing a chapter in the life of each of us. We do not know what will happen next, if anything we have done here, we have experienced together will bring some results. How will it all play out, and besides promises to visit each other and remember about you will we have a moment where we will sit together again at the same table. We do not know it yet, and only the future will show us how strong it is everything that we built for the whole semester.


 It is always like this that at the end it is the best and when it comes to say goodbye, we regret that we can not be together still. How many times have I heard "I do not want to go back to a normal life." I do not want too. No one wants. But it was just a normal life. That is the way life should look like, the life of each of us. You live, really live here. This is the total essence of life. I'm not talking only about the fact that there were fewer responsibilities, that we lived a little in isolation from reality. Why is the reality in recent times has become a pejorative term? Why reality is not about the fulfillment of dreams, in its true, real and full format. Why such a life, we had up to now could not be a reality for ever?


We close this chapter by some people seen as a fairy tale. Goodbye my friends, goodbye my European Family. I never thought that you'll give me so much. Thank you.






















piątek, 4 stycznia 2013

Zasłodzenie



Marta zapytała mnie jakie są moje postanowienia na nowy rok. Prawdę mówiąc wryło mnie i to porządnie, bo pierwszy raz odkąd pamiętam zapomniałam na śmierć o tym… czymś. Starałam się skupić swoje myśli w orbicie tego nieokreślonego jeszcze pojęcia przez ostatnie dni, ale daję słowo nic ale to kompletnie nic nie przychodziło mi do głowy. Może mój mózg odwykł od tak abstrakcyjnego myślenia, albo po prostu (boję się to pisać) mam tak dużo, że nie wiem co więcej mogłabym dostać. Dziwnie jest to pisać, że ma się w swoim małym życiu tak wiele. I wcale nie chodzi o to, że mam takie zasoby WSZYSTKIEGO, że rozdawałabym na prawo i lewo.
Postanowienia noworoczne to chyba takie życzenia czegoś dla siebie samego. Czego ja bym sobie mogła życzyć? 

Oczywiście brakuje mi kasy, to jest oczywiste, wszystkim brakuje i ile by nam nie dali – tyle byśmy przeeeeee… jedli. Skończyłam już oglądanie każdego wydawanego euracza i (znowu przeraża mnie to, że muszę się do czegoś przyznać) stałam się chyba bardziej rozrzutna. Moje wydatki to taki Wodospad Niagara z jedną tylko różnicą. Jeżeli woda w Wodospadzie Niagara ma gdzieś swój początek, który w moim przypadku można nazwać kontem bankowym zasilonym przez Unię Europejską, to ze smutkiem stwierdzam, że „woda” mi się skończyła już dawno. Ale i tak pieniędzy sobie nie życzę, bo zauważyłam, że jakimś cudem same one do mnie przychodzą. W historii transakcji na moim złotówkowym koncie już niedługo zobaczę wpis na zielono. Ostatnio zbyt często mi się tam czerwieniło. 

Nie mam też czasu, ale to dobrze, bo jak to mądrale powiadają – im go mniej, tym lepiej nim zarządzamy. No i chyba coś w tym jest. W każdym razie mogę śmiało stwierdzić, że w najbliższych tygodniach wyrobię kilkukrotnie normę przebywania w bibliotece (oby tylko nie była to dawka śmiertelna). Terminy naglą, wiedza oczekuje spokojnie na przyswajanie jej przez organizm. Oprócz dobrej zabawy na Erasmusie też trzeba trochę popracować. Mam nadzieję, że to nie zburzyło niczyjego światopoglądu ;)

Nie mam teraz swojej biologicznej rodziny, chociaż cząstka jej wczoraj opuściła mój drugi dom. To jest dla mnie coś nowego. Mam na myśli dwie rodziny i dwa domy. Pod koniec stycznia planuję wrócić do domu numer jeden i prawdę mówiąc niesamowicie boję się tego powrotu. Dużo się zmieniło i nie chcę nikogo rozczarować. Erasmus zmienia ludzi na zawsze. Wydaje mi się, że zmienia mnie na dobre, chociaż chyba nie we wszystkich aspektach jeżeli tak generalnie o sobie pomyślę. Trochę jesteśmy rozerwani, mam na myśli nas Erasmusów. W sumie fajnie mieć dwa domy i to tak różne. Dwie rodziny, które połączyły zupełnie odmienne wydarzenia. My tego tutaj potrzebujemy, w końcu całe nasze życie było wcześniej zorganizowane wokół domu sensu largo.
Myślę, że noworoczne postanowienia są wypadkową tego, czego nie udało nam się zrobić w roku poprzednim. Teraz kiedy doszłam do tego wniosku, jestem już w stanie stwierdzić, jakie jest moje noworoczne postanowienie. I, wybaczcie, nie wygwiżdżę go publicznie na moim blogu, nie wykrzyczę ani nie wyrecytuję. Jeżeli sami nie macie jeszcze postanowienia (jak to było w moim przypadku jeszcze chwilę temu), to pomyślcie, czego wam brakowało w 2012 i róbcie wszystko, żeby to osiągnąć w 2013. I nie wierzcie w przelatujące komety, kalendarze majów i inne pierdoły. Tak, to są wszystko PIERDOŁY (ahhhhh jak ja lubię to słowo!). 

I jeszcze tak na koniec chciałabym się z wami podzielić ostatnimi minutami 2012 roku. W gronie Erasmusów bawiliśmy się przepysznie i przeczekoladowo. Można to potraktować dosłownie i nie pomyli się człowiek czytający ostatnie wpisy, który stwierdzi że na Erasmusie nic się innego nie robi, tylko je. Oj je się tu dużo i je się tu rzeczy bardzo dobre zwłaszcza ostatnio. Dajcie spokój, przyjeżdżam do Polski na wyprzedaże i pierwsza rzecz, którą kupuję to nowe spodnie. Międzynarodowa kuchnia to kolejna zachęta do wyjazdu na stypendium. Mam nadzieję, że żarłoki już szykują papiery i sprawdzają deadliny składania pism do swoich biur. I błagam was – jeżeli się zastanawiacie, patrzcie na szanse a nie na problemy. Każdy problem da się rozwiązać a szanse uciekają jak zajączki. Łapcie jednego i dajcie potem znać gdzie jedziecie,  bo bym sobie kogoś odwiedziła bardzo chętnie w następne święta ;) 

A ja już Państwu dziękuję za uwagę i nie obiecuję szybkiego wpisu, bo najbliższe dni spędzam z nosem w książkach. I życzę wszystkim udanej sesji. Walczymy do końca!