piątek, 5 kwietnia 2013

Będę o tym kiedyś opowiadać swoim wnukom...



Mamy początek kwietnia. Ostatni wpis na blogu – połowa lutego. Wstyd mi strasznie i prawdę mówiąc teraz ciężko płacę za to, że nie dawałam znaku życia już tak długo. Wszystko teraz dzieje się na fanpageu na facebooku, gdzie zdjęcia dodawane są regularnie, terminowo, elegancko. Opisów jednak brak, bo miało to być domeną bloga i nadal chcę to utrzymywać w takiej formie. Zainteresowanych fotorelacją na bieżąco odsyłam na fanpage. Tych z was, którzy oprócz przekazu wizualnego chcieliby jednak od czasu do czasu coś przeczytać serdecznie przepraszam za prawie dwumiesięczne zaniedbanie. Jak zaraz się przekonacie działo się tu bardzo dużo przez ten czas. 

Poniższy wpis będzie piekielnie długi. Wybrałam tylko kilka zdjęć a i tak jest ich prawie 140. To jest niezbędne minimum, żeby pokazać wam, co od połowy lutego dzieje się w moim drugim domu z moją drugą rodziną. I znów nie przesadzam określając tak ludzi, z którymi przyszło mi tu żyć. Zapewne jeden z ostatnich wpisów będzie dotyczył tej części Erasmusa, której nie spodziewałabym się nigdy, przenigdy. Nie mówmy jednak o kwestiach ostatecznych, skupmy się na tym co tu i teraz. 

Poniżej dla uprzyjemnienia czytania polecam zapodać sobie dawkę współczesnej muzyki greckiej, która jest tłem do pysznych śniadań z pachnącą kawą, wybrzmiewa w słuchawkach w drodze na Uniwersytet, jest idealną towarzyszką gotowania obiadów oraz ich konsumpcji, oraz tej, która wprawia nasze niezdarne ciała w ruch podczas nocnych wojaży po klubach. Odpalać, ładować, słuchać i czytać. 






Drugi semestr zaczął się od nowa. Wylądowałam w Atenach 12 lutego i tego samego dnia miałam popłynąć promem na Kretę. Sprawy przybrały jednak trochę inny bieg. Stało się to za sprawą pytania Patryka, naszej ateńskiej dobrej duszy, która wędrowców na trasie Grecja – Polska gości w swoich włościach w jedynej w swoim rodzaju stolicy w Europie, mojej nowej miejskiej miłości – Atenach. „To co, jutro płyniesz na Kretę? Rano możesz wreszcie zobaczyć Akropol a wieczorem weźmiesz prom”. Tak miało być. Akropol, no właśnie… Moja klątwa. Nie udało mi się zobaczyć Akropolu w drodze do Polski i jak się miałam przekonać 13 lutego, również w drodze powrotnej na Kretę. Dwa razy zaliczyć Ateny i nie wejść na Akropol. Taki pech może przydarzyć się tylko nielicznym. Niestety, nie było mi dane zobaczyć tej perełki rankiem kolejnego dnia, ale za to w Muzeum Akropolu spędziłam dobre kilka godzin. Promem wieczorem udałam się na Kretę, która 14 lutego, w święto zakochanych, przywitała mnie taką burzą, jakiej tutaj jeszcze nie doświadczyłam. W domu już czekały mnie listy od przyjaciół, z którymi dane mi było dzielić te zwariowane miesiące w pierwszym semestrze. Mieszkanie było jak mapa, z odciskami palców wszystkich tych wspaniałych ludzi. W niepozornych i najmniej spodziewanych miejscach kartki, rysunki, zdjęcia, wspomnienia. Dziękuję Wam.
Kolejne dni upływały w rozluźnionej atmosferze podróżowania pomarańczowym Picanto po wyspie z ostatnim polskim Erasmusem przebywającym na Krecie tylko jeden semestr – Pawłem – oraz jego dwójką kompanów ze Stolicy – Olą i Mateuszem. Knossos, Agios Nikolaos, Kournas Lake, Chania. W tle polskie i greckie hity muzyczne, w bagażniku wyposażenie piwkowe, deska nad bagażnikiem zapełniona kapslami od butelek. Na pełnym luzie, iście wakacyjny klimat, wszystko idealne jak na dobry początek nowego semestru.










I pożegnanie hiszpańsko – włosko – węgierskiej ekipy. Znowu muszę się przyznać, że beczałam jak głupia, kiedy o 3 nad ranem cała ta banda wpakowała się ze swoimi czternastoma bagażami w dwa samochody i odjechała w stronę znienawidzonego przeze mnie miejsca – lotniska w Chani. Niech je cholera weźmie.
 








Potem wróciła Anita, po drodze wykręcając mi taki numer, że chciałam rezerwować bilety do domu i rezygnować z drugiego semestru. „Nie przyjadę, pokłóciłam się z przyjaciółką, na uczelni sprawy się pokomplikowały. Nie mogę. Przepraszam”. W ostatecznym rozrachunku w progu naszego wspólnego domu 24 lutego stanął Rudzielec, prawdziwa żmija wychowana na własnym łonie. Tak się złożyło, że był to czas przedkarnawałowy i nasi greccy przyjaciele wyciągali nas na różne imprezy. Od tamtego czasu prawie każdy środowy wieczór spędzamy w Empire na imprezie w stylu salsa. Oprócz ludzi z naszego towarzystwa wiekowego że tak się wyrażę spotkać tam można również profesora z Uniwersytetu, u którego miało się zajęcia w zeszłym semestrze (swoją drogą ów Pan kiedyś studiował na WZiKSie, dlatego też po polsku mogłam z nim trochę porozmawiać, nazwiska pracowników Wydziału jeszcze pamięta, niektórzy pracują nadal, niektórzy już nie). I kolejna atrakcja wieczoru – tańcząca salsę nasza nauczycielka greckiego Eleni, która z językiem angielskim ma mało wspólnego, za to usilnie stara się mówić do nas po grecku w maksymalnie zwolnionym tempie przekonana, że mówiąc powoli zrozumiemy wszystko. Z Eleni robimy dwie strony z podręcznika – tak wyglądają zajęcia piątkowe. Z Marią za to dwa rozdziały we środę i dwa we czwartek. Z tego powodu w jeden miesiąc mamy za sobą połowę książki, którą w zeszłym semestrze grecka grupa intermediate zrobiła w ciągu semestru.














8 marca, Dzień Kobiet. Najlepszy prezent dla bab – wypad do Aten. Razem z Anitą zawitałyśmy w progach owej dobrej duszy ateńskiej – Patryka. 8 marca miał być dniem, w którym wreszcie zaliczę Akropol. W sumie powinnam była być przygotowana na wszystko. Naiwnie myślałam, że trzecie podejście zakończy się sukcesem. O jakże się myliłam! Droga na Akropol znowu skończyła się porażką. Powód? Strajk pracowników Akropolu. Nigdzie nie ogłoszony, nikomu nie wiadomy. Po prostu strajkujemy, turystów nie wpuszczamy. Wyobraźcie sobie moją frustrację. No prawdę mówiąc to już brała mnie brzydkosłowna ******, no ile można, niby do trzech razy sztuka a tutaj co? Takie jaja! Ale, ale… Dzień później, prawdę mówiąc nie wiem jakim cudem, zaliczyłam ten punkt numer jeden przeciętnego turysty na trasie ateńskich zabytków. Ale też o mały włos by nam się to nie udało. W wieczór dniokobietowy bawiliśmy się z Anitą i Patrykiem na imprezie zorganizowanej dla damskiej części Ambasady Polskiej w Atenach w Terinie (restauracji zarządzanej przez niesamowicie miłą Marzenkę, Polkę), wcześniej odwiedzając umiłowane przeze mnie miejsce – Brettos – które serwuje niesamowicie dobrą nalewkę śliwkową. Żeby się zmieścić na tych kilkudziesięciu metrach kwadratowych trzeba mieć niezwykłego farta. Wróciwszy do domu o względnie przyzwoitej porze i po przespanej całej nocy wstaliśmy leniwie dnia następnego. Ja z priorytetem wiadomym. Akropol zamykają 14:45, my wchodzimy 14:20. Jogging po wzgórzu, kilka zdjęć, bramki trzask, do widzenia. Mission completed. Potem trochę słodkości i dobra kawka, obiadek „u Marzenki” wieczorem 17 urodziny chłopaczka ze wspólnoty Patryka i dzikie tańce z greckimi babusiami. I dzień trzeci, dołączyli do nas Thodoris i Leonidas, przemili greccy młodzieńcy. Thodoris studiuje z nami w Rethymno, Leonidas uczy się w Niemczech. Wspólny spacer na Wzgórze Filopaposa, później Gazi – poprzemysłowa część Aten. COŚ NIESAMOWITEGO. Zakochałam się w tym miejscu bez pamięci. Przypomina mi Zagłębie Ruhry, ale ze swoim własnym klimatem i otoczką pewnego rodzaju nieprzyzwoitości. Poczytajcie trochę o tym miejscu, dowiecie się co mam na myśli. Wieczorem prom i wracamy do domu.








































A propos powrotów do domu. 12 marca, rozmawiamy z Anitą o tym, że Sebastian ma problemy żeby dostać się do Rethymno. Jest w drodze, nie wiemy kiedy będzie na miejscu, co się z nim dzieje. Dzwonek do drzwi, bez sprawdzenia kto to otwieramy z myślą, że świeża polska krew erasmusowska z Krakowa Kasia zaraz stanie w drzwiach. Gadamy, gadamy, gadamy a tu nagle męskie „DZIEŃ DOBRY”. Oczom nie wierzę, oto Sebastian, brakujące ogniwo. Jesteśmy wreszcie wszyscy. I od tej chwili nasz Polish House jest w komplecie. Zaczynamy odliczanie do największej imprezy w mieście, do Karnawału. Jest to wydarzenie bezprecedensowe, plasujące się na drugim miejscu, zaraz po mieście Patra, w rankingu na najlepszy Karnawał w Grecji. Do naszej ekipy dołącza mieszkaniec Aten, Patryk. I tak oto w gronie Erasmusowsko – Ateńskim zaczynamy trzy dni największej imprezy, w jakiej kiedykolwiek uczestniczyłam. Trzy dni zabawy, trzy wersje strojów. Przygotowania trwały względnie krótko, efekt niesamowity. Przejęłam odpowiedzialność za karnawałowy make up, mając za sobą podobne artystyczne doświadczenia i tak oto piątek stał się dniem pod hasłem Pin Up Girls, w sobotę zamieniliśmy się w mimów a w niedzielę (punkt kulminacyjny, dzień Wielkiego Korowodu Karnawałowego) operowaliśmy w odległej czasoprzestrzeni jaskiniowców zamieniając dżinsy i t-shirty na skórzane wdzianka z kośćmi dinozaurów we włosach stając się znowu jedną wielką rodziną… Flinstonów. Opisać tego wszystkiego się nie da, działo się bardzo dużo i zmieniło się bardzo dużo. Jednogłośnie chyba możemy stwierdzić, że melanż trwał i popłynęliśmy.
























































I powoli docieramy do wydarzeń ostatnich tygodni. Zasiedzieliśmy się trochę w tym naszym Rethymno, więc wyszłam z inicjatywą wypadu do Myli Gorge. Dla mnie i Sebastiana był to już drugi raz. Tym razem udało nam się zebrać większą grupę i tak oto przemierzyliśmy znowu te kilkanaście kilometrów w gorącym słońcu, kończąc nasz spacerek w knajpie w Xiro Chorio (tym samym, który pewnej listopadowej nocy przyprawił mnie o zawał serca). Po drodze zgubiliśmy część Włosko – Hiszpańską, dzięki Bogu odnalezioną po dłuższej chwili oczekiwania. Wszyscy wrócili cali i w jednym kawałku.

















25 marca w Grecji jest świętem narodowym, tak jak nasz Dzień Niepodległości. Z tej okazji w mieście odbyła się parada, którą od samego początku do samego końca obserwowaliśmy. Zakochałam się w strojach greckich, najbardziej w tym kobiecym na trzecim zdjęciu z pomarańczowymi elementami. Przepiękne, przecudowne!















I Wielkanoc. Tutaj obchodzi się ją w maju. Nawet w kościele katolickim, który jest w Rethymno nie ma obrzędu wielkanocnego zgodnie z naszym kalendarzem. My jednak, kierowani tradycją w jakiej nas wychowano, chcieliśmy „po Bożemu” spędzić te Święta. Tydzień wcześniej ustaliliśmy z tutejszym księdzem, że w sobotę poświęci nasz śródziemnomorski koszyczek. Wielka Sobota: zakupy i malowanie jajek. Wieczorem Msza (dla nas taka jakby Rezurekcja) z jajami i całą resztą dobrobytu w koszyku, w tym z zachomikowaną polską szynką, którą Sebastian przywiózł z Polski. Wielka Niedziela: do wspólnego wielkanocnego stołu zasiedliśmy razem z Hiszpanką Marią i Włochem Andreą. U nich nie celebruje się śniadania. A tak swoją drogą (zgodnie z regułą co kraj, to obyczaj) nie wiedziałam, że w niektórych częściach Polski na śniadanie je się białą kiełbasę… A może to nasza tradycja bezkiełbasowa jest nietypowa? Nie mam pojęcia. Co później? Spacerek do portu i wieczorem wspólny obiad. A w lany poniedziałek kierunek plaża. W programie leżenie plackiem na cieplutkim piasku i pierwsza kąpiel w morzu w tym roku, podczas gdy podobno na północy w dalekiej krainie zwanej Polską ludność w łapach zamiast pistoletów na wodę dzierżyła kulki ze śniegu. Tak oto wygląda równowaga w przyrodzie! U nas „czasem słońce, czasem słońce”, u was… Wolę nie myśleć!

























No i to by było na tyle. Chyba ze dwie godziny już tak siedzę i piszę i teraz obiecuję nie Wam, ale sobie, że więcej takiej kary nie chcę przeżywać. 

Zbliża się teraz okres odwiedzin naszych znajomych. Ruszył Ryanair z Wrocławia i Katowic, bilety tanie jak barszcz. U mnie sezon odwiedzin otwiera czwórca starych polityków społecznych: Olga, Iza, Ewa i Tomek. Potem w progi Polish House’u zawitają Agnieszka z Weroniką. Przedłuża sobie weekend majowy moja Siostra, wpadając tutaj na dwa tygodnie, a początkiem czerwca mam inspekcję i kontrolę rodzicielską w postaci Szanownej mojej Matki Rodzicielki w towarzystwie jej Brata, a mojego Wujka. Najbliższy tydzień upłynie mi pod znakiem ponadprzeciętnego nadrabiania zaległości esejowo – wypracowaniowo – projektowych. I tak już od rana do wieczora siedzimy ostatnio na Uniwerku a i tak robota dalej nie rusza. Jak widzicie Erasmus to nie jest tylko leżenie dupą do góry na rozgrzanym piasku. A ostatnimi czasy doszłam do wniosku, że wymagania profesorów tutaj na Uniwersytecie rosną w miarę pogłębiania się mojej znajomości języka greckiego. Ja teraz muszę chodzić na wykłady po grecku, jajco z tym, że prawie nic z nich nie rozumiem, ale chodzę, na listę się wpisuję jak normalny student Grek. I miałam nawet ostatnio prezentację, Bogu dzięki, po angielsku. Prezi znów zrobiło szał, nikt nie wie tutaj co to jest, z czym się to je i od której strony się za to zabrać. Wygląda za to na maksymalnie profesjonalny i mega trudny program do obsłużenia. I niech oni tak twierdzą, my tam swoje wiemy. 

Dziękuję Wam za Waszą cierpliwość. Póki co: bez odbioru! I trzymam kciuki za lepszą pogodę w Polsce, bo mi jest Was wszystkich strasznie szkoda. My już śpimy przy otwartych oknach. Niech Wasze też wkrótce się otworzą.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz