poniedziałek, 19 listopada 2012

nienawidzęcię



Mam trochę do zrobienia, ale uznałam, że wstyd tak znowu zaniedbać bloga. Chociaż z drugiej strony robię to odkąd tu przyjechałam, więc w sumie nic nowego… Dla przyzwoitości jednak pozwolę sobie dostarczyć wam kilka newsów z południa Europy, z (podobno, jak twierdził wiozący nas greckim dostawczakiem pocztowym przemiły pan na trasie Rethymno - Heraklion) najcieplejszej wyspy naszego kontynentu. Chciałabym wam uprzyjemnić zimną, polską jesieniozimę, więc zrelaksujcie się na chwilę i proszę, czytajcie mój wpis z tą muzyką w tle. Lepiej się będzie czytało, obiecuję. Wyłączcie te swoje hiphopy, dubstepy, popy, rocki i metale. Proszę, zróbcie to. Trzeba atakować czytacza treścią, obrazem i dźwiękiem. Przekaz musi wybrzmieć!





Pogoda dalej nas rozpieszcza (na moje szczęście i wasze „nienawidzęcię”), chociaż jak się rozleje, to woda na ulicy po kostki. Kalosze i parasol to podstawa, chociaż i tak ten zestaw nie do końca zapewnia nieprzemakalność. Trafiliśmy na dobry rok. Rok, w którym pogoda jest nadzwyczaj ładna, jest cieplej niż zwykle, bardziej sucho i przyjemnie. Chociaż pan majstrujący nam fredo w kawiarni stwierdził, że to dobrze, że pada. Jestem w stanie ich zrozumieć, po całym lecie z zaledwie dwoma czy trzema dniami deszczowymi należy im się wreszcie trochę deszczu. 

Trochę się zmieniło od ostatniego wpisu. Policja grecka już nie wisi nad nami, nikt nas nią już nie straszy, nikt nam nie mówi, że nas wsadzą na 48h, że zawiadomią Uniwersytet, bo tam pracuje moja przyjaciółka i będziecie mieć nieprzyjemności. Przeprowadziliśmy się do pięknego mieszkania w samym sercu miasta. Kiedyś jedna minuta dzieliła nas od morza. Dzisiaj jedna minuta to dystans, jaki musimy pokonać żeby znaleźć się przy Fontannie Rimondi, swego  rodzaju centrum starego miasta. Mieszkanie jest w lepszym stanie, lepiej wyposażone. Kiedyś narzekałam, że nie mamy kuchni w mieszkaniu i nie mogę gotować. Tutaj zrobiłam wczoraj pierwszy raz czekoladowe ciasto Sophie Dahl i było idealne (wprawdzie brakowało mojego tajemniczego składnika, ale mam nadzieję że na Boże Narodzenie przyjedzie on z moimi Dziewczynami). Jest piekarnik, własna pralka, duża lodówka i wielka jak na greckie standardy wanna, klimatyzacja, ładne meble i przyjemny design naszego pokoju. Szkoda tylko że środków tak mało, bo można byłoby niezłą perełkę zrobić z tego mieszkania. Jedna rzecz tylko przyprawia mnie o palpitację serca – wielki, plastikowy ogrodniczy stół w kuchni. Trzeba go jednak „zdzierżyć”, bo innego nie mamy. 

W zeszłym tygodniu pisaliśmy mid term test z greckiego, poziom A1. Dwa miesiące i A1. Nie mogę w to uwierzyć. Koniec grudnia – test semestralny, poziom A2. Już coś dukam czy to na targu, czy w piekarni kupując chleb. I znajomi Grecy robią wielkie oczy słysząc jakieś słówka które wypowiadam kalecząc język z każdej możliwej strony. Niesamowity jest ten język, nie potrafię go opisać, brzmi jak mieszanka tureckiego, włoskiego i czegoś jeszcze, ale nie można mu zarzucić bycia mieszanką. Sam jest jedyny w swoim rodzaju i to dla mnie niesamowite szczęście, że mogę się go uczyć i to jeszcze „na koszt niemieckiego podatnika”.  

Zostałam nauczycielem angielskiego. Uczę Marię, Hiszpankę z krwi i kości. Póki co trzy sesje po godzinie każda. Dużo zadań domowych, ona robi, ja sprawdzam. Szybko łapie, albo po prostu póki co mamy banały. Ale jest to transakcja wymienna. Maria, Barbara i Kudłaty uczą nas hiszpańskiego. Przydają się te wszystkie oglądane w dzieciństwie Esmeraldy i inne pierdoły. Jest mi łatwiej, poważnie! Może to się wydaje śmieszne, ale hiszpański lepiej „wchodzi” jak się coś pamięta z dzieciństwa. Wrócę do Polski jak prawdziwa poliglotka. Angielski, francuski, grecki, hiszpański! Nie pogadasz! Ale co do tego oglądania telenoweli w dzieciństwie i uczenia się języka… Mam komentarz, dość długi, ale bardzo ważny.Teraz coraz częściej przekonuję się, że naukę języków powinno się zaczynać jak najwcześniej i w jak najróżniejszy sposób ją realizować. Ja, stara baba pamiętam jeszcze jak dziesięć (czy nawet więcej) lat temu śledziłam dialogi Esmeraldy z jej adoratorami. Jeżeli macie dzieci, planujecie dzieci, znacie jakieś dzieci – mordować językami, stać z batem nad biurkiem i tłuc do głowy obce słowa! Dobra, przesadziłam z tym mordowaniem i batowaniem. Ale uwierzcie, to jest naprawdę ważne. Posłuchajcie mnie, a będziecie mieć mądre dzieci, które kiedyś wam podziękują. Ja najlepiej wspominam tych profesorków z czasów podstawówki, gimnazjum i liceum, którzy najbardziej dawali popalić. Dlatego pamiętam przyrodę z podstawówki, język polski z gimnazjum, historię i matematykę z liceum. Pod pojęciami przyroda, język polski, historia i matematyka oprócz treści naukowych stoją konkretne osoby w postaci pań i panów profesorów. Dziękuję Państwu! Ja tutaj mam szczęście, że mogę uczyć się języków za darmo. To jest jeden z kolejnych plusów bycia na Erasmusie!

A propos kosztów i kwestii związanych z majątkiem – masakra. Lepiej nie poruszać tego tematu. Myślałam, że się rozpłaczę jak w zeszłym tygodniu sprawdziłam stan mojego konta. Obraz nędzy i rozpaczy. Sodoma z Gomorą. Syf, brud, kiła i mogiła. Halina, co to za pająki! Tragedia Posejdona! Kończymy program! Trzeba będzie się zatrudnić do zbierania oliwek w grudniu, bo w przeciwnym razie będziemy żreć gruz. 

Dzisiaj zaczynam działać w celu powolnego zaliczania przedmiotów. Literatura czeka już na pochłonięcie i opisanie. Na początek coś lżejszeego. Ciężki kaliber makroekonomii, finansów i zarządzania zostawiamy na POCYPRZE. A! Bo Państwo jeszcze nie wiedzą… 

We czwartek lecę na Cypr. Tak, drugi raz w tym roku. Minęło zaledwie dwa i pół miesiąca a ja tam jadę znowu. Z prostego powodu. Bilety lotnicze w obie strony kosztowały nas nie całe 40 euro. Nie zgrzeszę rezygnując z takiej okazji. Mamy w planach zaliczyć północny i południowy Cypr. Nie zapomnieć tylko o paszporcie. I jak najniższym kosztem oczywiście, kilometry robimy stopem, śpimy na couchu. Do odwiedzenia znajomi z wakacji : szalone małżeństwo – Cagri i Seyma  oraz panowie z lotniska w Ercan: Ocel i G. Już mnie wierciło w tyłku na jakąś podróż. Travel bug jak raz ugryzie, to podróżniczy owsik w dupie zostaje na całe życie. Tygodniowa podróż powinna mi wystarczyć do Świąt. A w Święta przyjeżdża do mnie Siostra i Aś. Dzisiaj dokładnie mamy miesiąc do ich przyjazdu. Stęskniłam się jak cholera, ale nie powiem tego przecież na głos. 

A wczoraj zaliczyłam kąpiel w morzu w okolicach północy. Kolega Paweł miał urodziny. To właśnie dla niego było to czekoladowe ciasto, które z resztą ekipy Polskiej Ambasady wręczyliśmy mu śpiewając wiadomoco. A na urodzinowym stole pojawiła się wódeczka własnej roboty oraz niesamowity i jedyny w swoim rodzaju bigos z POLSKĄ kiełbasą. I szlagiery! Ona tańczy dla mnie, gdzie się podziały tamte prywatki, zatańczyć z tobą chcę, Beata z albatrosa… Międzykontynentalny transfer czasoprzestrzenny do Polski. Tak, z całą pewnością mogę powiedzieć, że byłam wczoraj w Polsce. A co do tej kąpieli… Miałam zamoczyć nogi tylko do kolan. No i prawdę mówiąc zamoczyłam, tylko że poziom wody dosięgnął czubka głowy. Skończyło się na tym, że nasz Anioł – Kira – użyczyła mi swojego prysznica i podzieliła się swoim ubraniem. Od najbardziej podstawowych rzeczy, od majtek zaczynając a na sweterku kończąc.  A potem Kiruniunia dała mi krótką lekcję tańców greckich. Trzeba wyjść na wyższy level, bo bardzo mi się to spodobało! A woda w morzu nadal jest ciepła, chociaż Kostas, grecki student wczoraj o mało nie dostał zawału jak nas zobaczył w morzu. Swoją drogą Rethymno to taka mała wioska. Na każdym kroku spotykasz znajome mordy (te bardzie mniej zakazane), co nie przeszkadza mi wyjść rano w piżamie i bez makijażu do piekarni. 

Dość na dziś. Mam nadzieję, że piosenka wam się spodobała. Kiedyś będę wiedziała o czym ona jest dokładnie, chociaż mówią, że podobno o miłości. A która nie jest? 

Kilka klimatycznych zdjęć z parapetówki. I nowe, wspaniałe łóżko :) 









środa, 7 listopada 2012

jakoś się żyje...

Nie umiem pisać regularnie, ale jak się już zabiorę to w miarę jakoś jest. I teraz JAKOŚ tego wpisu postaram się zbudować.

Ostatnio życie tutaj odrobinę zwolniło, ale jeszcze 1.5 tygodnia i zleci mi 2 miesiące tutaaaaaj! Nie mogę w to uwierzyć, bo dopiero co pamiętam jak położyłam swoją stopę na ziemi kreteńskiej wysiadając z samolotu w Chani i jak pozytywnie zaskoczona byłam szybkością wydawania bagażu. Prawdę mówiąc z formalno-operacyjnych kwestii to była jedna dopięta, dopieszczona i wypucowana chwila w ciągu całego mojego pobytu tutaj. Reszta jest... chaosem.

Mam całkiem rozbity dzień, w sumie na to składa się wszystko, co dzieje się od wczoraj. Małe problemy z mieszkaniem, straszenie policją, prawnikami... Paranoja. A propos mieszkania - przenosimy się na Παλιά Πόλη, bliżej życia, bliżej erasmusów, klimatu prawdziwego Ρέθυμνο. Ale ile z tym problemów! Grecy są naprawdę bardzo dziwni, zwłaszcza ci, którzy widzą, że ucieka im kasa... Musimy patrzeć na swoją wygodę i nie dać się "przysłowiowo" WYRUCHAĆ pierwszemu lepszemu Grekowi. Z całym szacunkiem dla Nich.

Greckiego jest coraz więcej a czasu na naukę coraz mniej. Prawdę mówiąc powinnam teraz siedzieć nad zadaniami ze statystyki o których sobie przypomniałam wczoraj, ale spoko, do 23:59 jest jeszcze trochę czasu. OGARNĘ.Jeszcze a propos greckiego - 15 listopada mid term test... O zgrozo! I co teraz? A w grudniu podobno mamy być już na A2! Prawdę mówiąc super jest wyłapywać z rozmów Greków, z telewizji czy radia (póki co) pojedyncze słowa, które rozumiesz! To motywuje do nauki. Podsumowując - GRECKI SPOKO.

Ostatnio ruszyliśmy nasze rozleniwione tyłki i pochodziliśmy po okolicy. Jakie było zdziwienie naszych kolegów - Greków kiedy powiedzieliśmy, że trasa na Myli Gorge miała koło 20 kilometrów. "I wy tam poszliście pieszoooo?". No tak, lepiej siedzieć na tych skuterach, wpieprzać pączki i hodować opony od traktorów.

A Myli Gorge, właściwie jego stacja końcowa - Banana Bar, jest upiorny. Trafiliśmy tam kiedyś samochodem, z jednej strony pionowa ściana w górę, z drugiej przepaść. Droga niewiele szersza od samochodu. Jest noc, ciemno. Dojeżdżamy, koniec trasy. Nie ma gdzie zawrócić. Przed sobą widzimy napis Myli Gorge, na tabliczce stare skórzane buty i głowa lalki uczepiona lewego górnego brzegu. Ja - pełne majtki, nienawidzę lalek, są przerażające! Na dole coś się dzieje, jacyś cyganie czy coś, albo dzikusy z dżungli, nie wiadomo co robić. Ja piszczę, Aśka wystraszona tak samo jak ja. A Adrian - pełen chill i na wstecznym po tej zrytej od wody drodze. MAMO! Nie pamiętam kiedy byłam tak bardzo przerażona. To miejsce było dla mnie najgorszym koszmarem. Co się okazało - trafiłam tam jakieś 3 tygodnie później, czyli ostatnio! Nieświadomie, radośnie krocząc ścieżynkami wąwozu Myli. A tu nagle TEN SAM WIDOK!

Dobra, koniec, bo mi się zaczynają trząść ręce na samo wspomnienie. Ale co było fajne - JUMA! Dla niewtajemniczonych, juma jest czynnością motoryczną, której celem jest dostarczenie wycieńczonemu, biednemu organizmowi studenta erasmusa pożywienia w postaci pachnących pomarańczy i słodkich winogron. King of Juma - Sebastian. Nie wąchaliście nigdy pomarańczy z jumy, nie czuliście nigdy smaku winogron rosnących nad drogą spokojnie czekających na jumaczy. I reguła wypadu na wycieczkę - wracasz z większą ilością jedzenia, niż zabrałeś.

Proste?

No to teraz trochę szczęścia na zdjęciach. Wypad do Myli Gorge, przez Agia Eirini, Rousospiti, Hronomastiri.