piątek, 20 września 2013

September 17th, 2012, 17:35. 365 days



 This note was written more than a week ago. I decided to try to translate it for all of you who doesn't know this incomprehensible polish gibberish. I miss all of you and I really wish to see you and to have you with me. In relations with people I'm really egocentric, wanted people to be with me. But I think if you have friends like those I have you feel the same... 

Enjoy!



Have you ever ask yourself, what were you doing a year ago on the same day, to which someone has replied instead of 2 at the end of that year this nasty 3 number ? Cool , right? Yeeeeeeeeaaa cool, pity that we moved ahead during this year even though no one actually wanted that. 

A year ago, exactly at 17:35 my plane was leaving to the place of which I knew nothing . When I see myself now with from this position I just want to sit down and cry bitterly . I was trying to find the best solutions for situations I had to solve. Now I think about myself one year ago as a little orphan without anybody by its side while got off the plane in Chania with 30 kilograms of luggage for the next ten months of living in a place the name of which I could not even properly stress .

"I was so afraid of you" my grandmother said to me today. But I was not afraid about myself. I think sometimes we worry about your life less than others do. Do we ignore it?

The town which was then a mystery to me , today I am able to walk with my eyes closed . I once got lost on the streets , and today I recognize the smallest streets on the pictures. How many times have our shoes left imprints on these roads ... This is our street , and our house was a few meters behind the tree that blooms in red. Here we went for frozen yogurt , and in front of the place was the best pita in the city. To the right I drunk the best lemonade in my life , and during the carnival we danced to Δεν ταιριάζετεσου λεώ . Do I want to cry when I think about it ? Yes. Yes, because I think that in this few months everything that people may want was included. Meet people and share your time with them. Fill glasses with good wine in the company of those with whom we have something to talk about or just to be silent with. Bathing in the sea during ​​dark night , lie on the water and look at the stars. Dry up at the sight that was made by God . It can not be erased from memory. But imagine the most important thing - how difficult it is to forget about all the people born in foreign lands who were for us as brothers and sisters , sometimes sacrificing their interest for our good.

I missed a lot of things , but now I feel I have too many of them . I learned a minimalist life . When we escaped from our old flat in the rain in the middle of the night, in the morning we were awakened by the bright sun , but we did not have even a cup , which would be possible to heat water for tea . Now I need less to be happy, but paradoxically it’s harder to find that. It's been three months from the date of weepy July 7 . I'm definitely a different person . I think we all are.

I lost my love - space and the sea , but still people are with me . Once I promised this dirty malakes thanks stating that it is not known yet whether they deserve . You have done more for me than I could have imagined. Today I thank you , Anita and Sebastian, for those wonderful months spent under the same roof at the same table . And though at times we stood in front of difficult situations , I think we have passed the test of being a small family. Thank you for all the good that I do not deserve at all. I would like to wish you and us that we would ever sit down together at the same time to our plastic garden table , which was always dirty with food. To once again lean out the window and watch the people walking our street , whose conversations was coming to us to our sweet first floor . To just stare again at each other and smile silently , looking into each other 's eyes and saw that the other person at this moment is the happiest man on earth. And to be a mirror image of that person .

3 months in place that is our homeland . The hardest two months of my life and it's not because I no longer accustomed duties. I have not experienced so many problems since I live, but what is the most important - I would not be able to deal with them as if those ten months on Erasmus has not changed me as a person. This time gave me the courage to fight for other people. To fulfill dreams. To make difficult decisions . To cry for stroke, wipe the tears and fight to the end , battling bravely for my rights . Because how many times have we heard lately about not susceptible life. And then invade our thoughts as we want our lives to look like. Do you really want to do what are you trying to “build” now ? Would we be happy in our life, being under the same roof with people with whom we are now ? Is this life created by us, or does it have a shape of other people's requirements , or the general social "because I have to", "because it should be like that" ?

I feel that there - 2294km on the south of my home - there is a piece of me buried under the hot sand, which during June scorched our feet  . Today, exactly one year after I opened "the half- open door" there is a pouring rain from the early morning. I was crying a bit I admit, but think about the next year as the next door that have to show me something even better. I hope it will not be given to me to go from the living room to the hall ...


wtorek, 17 września 2013

17 września 2012r., godz. 17:35. 365 dni

Zadajesz sobie kiedyś takie pytanie, co robiłeś rok temu w ten sam dzień, do którego ktoś dopisał zamiast dwójki na końcu roku tę paskudną trójkę? Spoko, tak? No spoko, tylko szkoda, że przenieśliśmy się w czasie o rok do przodu mimo, że nikt tego tak właściwie nie chciał. 

Rok temu dokładnie o 17.35 odlatywał mój samolot w miejsce, o którym nic nie wiedziałam. Jak widzę siebie wtedy oczami mnie takiej jaka jestem teraz, to nic tylko siąść i gorzko zapłakać. Ze wszystkim sobie poradziłam tak, jak się dało. Albo raczej tak, jak umiałam. Jakim ja się sobie wydaje dzieckiem teraz, gdy przypomnę sobie tę sierotę, która wysiadła z samolotu w Chani z 30 kilogramami bagażu na kolejne dziesięć miesięcy życia w miejscu, którego nazwy nie umiała nawet poprawnie zaakcentować. 

„Jak ja się o Ciebie bałam”, mówi do mnie dzisiaj babcia. A ja się o siebie nie bałam. Chyba czasami my martwimy się o swoje życie mniej, niż inni o nasze. Czy je lekceważymy?
Miasteczko, które wtedy było dla mnie tajemnicą, dziś jestem w stanie przejść z zamkniętymi oczami. Kiedyś gubiłam się na tych uliczkach, a dzisiaj na zdjęciach w sieci rozpoznaję najmniejsze z nich. Ile razy nasze buty zostawiały odciski na tych kamieniach… To jest nasza ulica, a nasz dom był kilka metrów za tym drzewem, które kwitnie na czerwono. Tu chodziliśmy na mrożony jogurt, a naprzeciwko tego miejsca była najlepsza pita w mieście. Na prawo od pity piłam najwspanialszą lemoniadę w swoim życiu, a podczas karnawału z Erasmusami tańczyliśmy tam do upadłego do Δεν ταιριάζετεσου λεώ . Czy chce mi się płakać, kiedy o tym myślę? Tak. Tak, bo w tych kilku miesiącach zawarło się to, czego każdy człowiek chyba pragnie. Poznawać ludzi i dzielić z nimi czas. Napełniać kieliszki dobrym winem w towarzystwie tych, z którymi ma się o czym porozmawiać a i o czym pomilczeć. Kąpać się w morzu ciemną nocą, leżeć na wodzie i patrzeć w gwiazdy. Zaniemówić na widok otwierających się przed nami obrazów, nie ręką ludzką uczynionych. Nie da się tego wymazać z pamięci. Ale wyobraźcie sobie najważniejsze –  jak trudno jest zapomnieć o tych wszystkich ludziach urodzonych na obcych nam ziemiach, którzy byli wtedy dla nas jak bracia i siostry, czasem poświęcając swój interes naszemu dobru. 

Brakowało mi wielu rzeczy, ale teraz odczuwam ich nadmiar. Nauczyłam się życia minimalisty. Kiedy jak przestępcy uciekaliśmy w deszczu w środku nocy zmieniając mieszkanie, rano obudziło nas jasne słońce, ale nie mieliśmy nawet kubka, w którym dałoby się zagrzać wodę na herbatę. Teraz do szczęścia potrzeba mi mniej, ale paradoksalnie trudniej mi to znaleźć. Minęły trzy miesiące od płaczliwej daty 7 lipca. Jestem już niewątpliwie innym człowiekiem. Chyba wszyscy jesteśmy.  

Straciłam moją miłość – przestrzeń i morze,ale dalej są ze mną ludzie. Kiedyś obiecałam tej parszywej dwójce podziękowania stwierdzając, że nie wiadomo czy zasłużą. Zrobiliście dla mnie więcej, niż mogłam sobie wyobrazić. Dzisiaj wam dziękuję, Anito i Sebastianie, za te wspaniałe miesiące spędzone pod jednym dachem, przy jednym stole. I choć czasami stawaliśmy przed trudnymi sytuacjami, to chyba zdaliśmy test z bycia małą rodziną. Dziękuję wam za całe to dobro, na które nie zasłużyłam. Chciałabym i życzę nam tego, żebyśmy jeszcze kiedyś usiedli razem przy tym plastikowym, ogrodowym stole, który zawsze był ubrudzony jedzeniem. Żeby znów wychylić się przez okno i oglądać ludzi spacerujących naszą uliczką, których rozmowy unosiły się ku nam na to nasze słodkie pierwsze piętro. Żeby znów po prostu gapić się na siebie i bez słów uśmiechnąć się, patrząc sobie w oczy i widząc, że ta druga osoba jest w tym właśnie momencie najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi. I być tej osoby lustrzanym odbiciem. 

Dwa miesiące z hakiem w miejscu, które jest naszą Ojczyzną. Najcięższe dwa miesiące w moim życiu i to nie dlatego, że odwykłam od obowiązków. Tylu problemów nie doświadczyłam od kiedy żyję, ale co najważniejsze – nie byłabym w stanie sobie tak z nimi radzić, gdyby te dziesięć miesięcy na Erasmusie nie odmieniło mnie jako człowieka. Ten czas dał mi odwagę, żeby walczyć o innych ludzi. Żeby spełniać swoje marzenia. Żeby podejmować trudne decyzje. Żeby po wylewie płaczu ocierać łzy i walczyć do końca, wojując dzielnie o swoje prawa. Bo ile razy słyszeliśmy ostatnio o umykającym życiu. I wtedy nachodzą nas myśli, jak chcemy, żeby to nasze życie wyglądało. Czy faktycznie chcemy robić to, co teraz budujemy? Czy będziemy szczęśliwi w swoim życiu będąc pod jednym dachem z osobami, z którymi jesteśmy teraz? Czy to jedno życie, które mamy jest tworzone przez nas, czy kształtujemy je przez cudze wymogi, albo przez ogólnospołeczne „bo tak trzeba”, „bo wypada”? 

Czuję, że tam 2294km na południe od domu jest kawałek mnie zagrzebany pod tym gorącym piaskiem, który w czerwcowe słoneczne dni parzył nam stopy. Dzisiaj, dokładnie rok po tym, jak otworzyłam „na wpół otwarte drzwi”, od samego rana leje rzęsisty deszcz. I mnie też łezka w oku się kręci, ale myślę o tym kolejnym roku jako o kolejnych drzwiach, które muszą pokazać coś jeszcze lepszego. Może nie będzie mi dane przejść z salonu do przedsionka… 

Odwagi! 



środa, 10 lipca 2013

Czas się żegnać...



Jest sześć dni po moim przyjeździe i wreszcie zebrałam się na to, żeby ostatnie jedenaście dni opublikować tutaj w zapewne ostatnim już wpisie na tym blogu. Nikt tego nie zrozumie, nawet od nikogo tego nie zamierzam wymagać. Dobrze, że z marszu zaczęłam pracę, bo już by dla mnie trzeba było chyba szykować łóżko w Kobierzynie. Przede mną trzy miesiące bez Krety. To, że wracam (tym razem tylko jako gość, ale do swoich) jest już prawie pewne. O ile wszystko będzie biegnąć nadal tak, jak biegnie. 

Dziękuję wszystkim za obecność przez te najpiękniejsze w moim życiu dziesięć miesięcy. Mam nadzieję, że was nie zawiodłam. Mam nadzieję, że zdjęcia i opisy chociaż w małym pierwiastku były dla was wyobrażeniem tego wszystkiego, co było moją erasmusowską codziennością. Wreszcie – mam nadzieję, że to wszystko, o czym tu pisałam, co widzieliście i co wam starałam się streścić najjędrniej, zachęci was do odwiedzenia tej pięknej, jedynej w swoim rodzaju wyspy greckiej. Ten blog nie był powodowany moją pyszałkowatością, zarozumiałością czy chęcią popisania się przed wami „jak to u mnie nie jest wspaniale”. Mam nadzieję, że tak jak mi – doda(ł) wam odwagi, pozwoli(ł) wam przejść przez te „na wpół uchylone drzwi” w poszukiwaniu swojego szczęścia. Czasami wydarzenia, które są jeszcze dla nas tajemnicą przyszłości, a co do których jesteśmy nieco a nawet bardzo sceptyczni, będą jedynymi w swoim rodzaju momentami, z którymi rozstać się, to jak wyrwać sobie serce razem z duszą. 

Zapraszam zatem z łezką w oku do lektury. A z łezką dlatego, że pamiętam pierwsze „klepnięcia” wrześniowe, kiedy tu jeszcze niczego nie było. I szczerze – wątpiłam, że doprowadzę to do końca. Gratuluję sobie zatem sukcesu! A nagrodą niech będzie Mythosik z Lidla, bowiem tam jakoby na moje powitanie – tydzień grecki! Szczerze polecam bifteki, browarka i czipsy oregano.
A teraz przejdźmy do konkretów…




11 dni

Wczoraj rano pożegnaliśmy Anitę. W domu dalej patologia. Dziś rano przyjechała ZNOWU Anka i tym razem w towarzystwie Dominiki. Przypominają mi się nasze wakacje na Cyprze… Jakoś tak kończy się wszystko powoli, może to i dobrze, że jestem tutaj do 5 lipca. Mam czas na pogodzenie się z tym, że roczne wakacje z małymi elementami wysiłku esejowo – egzaminowego dobiegają końca. Plaża, spacerki, śniadania z TYMI warzywami, TYM frappe, z TYMI ludźmi, jakieś dodatki nowości typu impreza na plaży nie w Rethymno, plany na Samarię (przyp. po: w końcu nie pojechaliśmy). Walizka i plecak w szafie plus torba pod oknem przypominają mi o tym, że niedługo zbieram stąd swoje bety i wracam tam, skąd przybyłam. Tam, gdzie diabeł mówi dobranoc?
Wychodzimy na spacer, Młoda męczy bułę, że chce codziennie, bo lubi. Okej, w sumie często tego nie robiliśmy. Anka i Sebuś wychylają się przez okno. „Ona to się chyba cieszy że się wyprowadzacie. Nooooo, ja jej życzę, żeby się tutaj wprowadzili jacyś Hiszpanie”. Śpiewa mi Iggy Pop swojego passanger-a, z którym utożsamię się już za 11 dni.


7 dni, czyli tak zwany tydzień

Niby siódemka szczęśliwa a tutaj jajco a nie szczęście. Wczoraj pożegnanie Sebastiana, na KTELu znowu tłumy, skąd ich tu jeszcze tak dużo? Jadę z Panami, w trasie wspominamy bekowe wydarzenia. Dzwoni Anita. „Słyszysz toooo słyszyyyyyyyysz???????” a ja słucham i słyszę Back Down South Kings of Leon i czuję się, jakbym była tam z nią w Berlinie. KochamCięobustronie, bawsiędobrze. Na lotnisku Seba i Thodoris biegają od wagi do miary podręcznego w ryanairze, tu spodnie, tam buty wrzuć, to zroluj, papiery daj na dno. Nie wchodzi. Ubieraj to, ręcznik wywal. Miara, waga, jest ok. I śpią Panowie. Dziesięć minut przed szóstą, ja w bek, Seba ściąga sweter, ściąga pasek, zegarek też. Przechodzi. Pani mówi „haveanicetrip”, ubiera się Seba, torba na ramię i znika za bramkami. A my tradycyjnie stopem do domu, pięcioma samochodami tym razem. Skrzyżowanie śmierci pod Lidlem z Anglikiem, wjeżdża pod prąd, ci na niego coś wyklinają pod nosem, on zmieszany, ale chyba z wyrozumiałości do turystów zatrzymują się kierowcy, puszczają nas i jedziemy. Prawdę mówiąc mu współczuję, nie dość że w swoim kraju jeździ lewo, to jeszcze to skrzyżowanie śmierci z nogami jak ośmiornica albo dziesięciornica, zero świateł, zero znaków pierwszeństwa. Mam nadzieję, że dojechał do Heraklionu bez problemów. Jeszcze po drodze dzwoni do nas Sebastian. „Kaśka, to była najgłupsza decyzja w moim życiu, dziesięć stopni w Katowicach i pada deszcz”. Paradoksalnie szybciej było mu przemierzyć ponad dwa tysiące kilometrów niż nam siedemdziesiąt. I dlaczego tak?
Na zegarku dziesiąta, zwłoki wreszcie w łóżku. Wstaję i pusto. W domu bilans się zgadza, trzy osoby są, ale to nie to samo. Wracajcie.


4 dni 

Panowie z restauracji pod nami zwijają biznes, składają krzesła i stoły. Koniec pracy. Ale tej nocy nie pójdą do domu zaraz po zamknięciu. Na nielegalu wchodzimy do ogrodu, „przyjdźcie tak, żeby sąsiedzi nie widzieli”, na stole świeczki, kieliszki do wina i buteleczka. Poszła jedna, druga, trzecia, szósta.  Dzień „after” łatwy do wyobrażenia. 


2 dni 

Wczoraj pierwsze dwa pożegnania i już beczę. I w dodatku „STAY”, bez którego łatwiej byłoby mi odjeżdżać.


Lot jutro o 6:30 

Przystanek, 30 stopni, jadę na Uniwersytet po papiery. Autobus wspaniałomyślnie 40minut później przyjeżdża, dając szansę pewnemu „ruskowi” jak to powiadają ludzie, wyprowadzić mnie z równowagi. „On nie ma rozkładu, przyjeżdża jak chce, trzeba czekać”. Taaaaaaaa… Serio? Jakoś nie zauważyłam przez te dziesięć miesięcy -.- 

Pięć godzin do odjazdu autobusu na lotnisko. Jestem niespakowana. 

Szafa załadowana po brzegi, walizki nie ma kto z niej ściągnąć. Trzy godziny latania między półkami, komodami i bibelotami. Muszę zmieścić się w 20+15+10kg. A bibelotów troszkę. 

Nasze wyjście z domu – akcja tak zwany liść dębu. Opróżniając mieszkanie trzeba było się pozbyć butelek, których niektóre tylko egzemplarze kolekcjonowaliśmy na naszych szafkach w kuchni. Wynosimy, ustawiamy murkiem pod domem, a tu idzie sąsiadka, która w ostatnim tygodniu zaczęła z nami toczyć batalię o śmieci. My dzida do domu po kolejne butelki, drzwi zamykamy a ta w furii pięściami po drzwiach. Wychodzimy, Thodoris tłumaczy, że to „tylko na zdjęcia” i że posprzątamy. Zdjęcia zrobione, butelki zostały. Tak oto pożegnaliśmy podłe sąsiadki. I to nie jest tak, że to my jesteśmy tymi złymi. Niektórym po prostu się w dupach od nudy poprzewracało. Jakoś zawsze wynosiliśmy śmieci na ulicę i samochód je zbierał, a tym razem one mają problem, bo im śmierdzi. Mówię Konfiturze, że to z kanalizacji. A ta do mnie, że ona kartonem przykryła i już nie ma zapachu. Widzisz i nie grzmisz! 

KTEL zalany łzami. Trasy nie skomentuję. 

Lotnisko: małe przepakowanie i idealnie mieścimy się w małych limitach z hakiem dopuszczalnym. Przyjechałam tutaj z trzydziestoma kilogramami. Wyjeżdżam z jakimiś czterdziestoma ośmioma. Zapas oliwy, oliwek, raki i rakomelo. Do tego feta, herbata górska i prawie jak w Rethymno.
Nie poruszę pewnego tematu, ale uwierzcie, ciężko się wraca. Bo wszystko zaczyna się dziać pod koniec. 

Pisałam we wrześniu, że „ryzykując w tym przypadku do stracenia jest bardzo mało, praktycznie nic, natomiast zyskać można wiele”. Miałam rację ale i się myliłam. Nie wiedziałam, że zyskam znacznie więcej, niż myślałam. Jestem teraz w tym samym miejscu, gdzie 17 września wylądowałam nie wiedząc o tym miejscu nic. Nie umiałam przeczytać ani słowa po grecku. Teraz opuszczam to miejsce wiedząc znacznie więcej, ale jeszcze i tak nie dość wystarczająco. 

Wyjechałam tylko na chwilę i już wróciłam.  

Do października, Kreto! 














 





piątek, 14 czerwca 2013

E, Panie! Na Santorini prosimy!



Podejmowanie decyzji, które mogą okazać się decyzjami tak zwanymi „życiowymi”, nie jest takie trudne, jakby się wydawało. Zwłaszcza, gdy robi się to spontanicznie. 

Przed rozpoczęciem czytania o naszej świetnie zaplanowanej nieprzewidywalnej podróży polecam odpalić sobie piosenkę naszego wyjazdu, którą znajdziecie TUTAJ
 
Zatem... Sobota – kupujemy bilety. Niedziela 18:00 siedzimy na promie kierującym się na Santorini. Nie mamy noclegu, nie wiemy nic, absolutnie nic o wyspie. Nie mamy pojęcia gdzie jechać, co trzeba zobaczyć, jakie są odległości między miastami. Trasa do zajmuje nam sześć godzin, po północy docieramy do Athinos Port i tam wypytują nas gdzie śpimy wciskając nam hotele za 13 euro za dobę. Nas to nie interesuje. W końcu nie bez potrzeby targamy ze sobą koce i śpiwory, bluzy uniwersyteckie i poduszki. Pytanie tylko gdzie dzisiaj się rozłożymy. O dziwo działa wtedy komunikacja miejska. Pytam pewnego pana (oczekując od niego chamskości takiej, jakiej z Anitą doświadczyłyśmy od  faceta „hotel za 13euro”), gdzie jedzie, on do nas „pakujcie plecaki do bagażnika i wsiadajcie”. Jedziemy, pan przychodzi nas skasować, my po grecku, że chcemy studencki, on do nas „cena ustalona”. Wygrzebuję drobne z portfela, on Anicie wciska bilety, Anita półprzytomna ze zmęczenia nie ogarnia, a on do mniej „Why are you so afraid, I don’t sell you drugs”, BEKA BEKA BEKA, jakieś żarciki ciśnie w naszą stronę, coś tam po grecku gadamy do niego kalecząc język do granic możliwości. Od tego momentu zakochuję się w „Mr Bic”. A czemu bic, o tym za chwilę… 

Autobusem docieramy to miasta Thira. Tam obchód po okolicy, jest już dobrze po pierwszej w nocy. Znajdujemy jakieś ustronne miejsce przy drodze zaraz pod cerkwią, tam rozkładamy swój obóz, myjemy ząbki i kładziemy się spać. W tle słychać tanią gadkę na podryw. Bliżej nieokreślonej narodowości mężczyzna szepcze swojej świeżo upolowanej turystce, jaki to on nie jest szczęśliwy, mogąc mieć okazję obejmować ją tej nocy… 

Budzi nas palące słońce. Jest koło ósmej, całkowicie jasno, wreszcie widzimy jak wygląda miejsce, w którym przyszło nam spać. Szybka pobudka, śniadanko z widokiem na Wyspę Wulkaniczną, handmade frappe i wyruszamy na spacer po Thirze. Spontanicznie decydujemy o tym, żeby jechać na Red Beach popołudniem tego samego dnia.  Jesteśmy na KTELu w Thirze a tam Pan od nocnej trasy z portu do miasta krzyczy „RED BIC, RED BIC” (Red Beach :P).  Z serduszkami w oczach (niczym japońska manga) pakuję się z Anitką do autobusu na Red Bic… Popołudnie spędzamy tam w towarzystwie butelki wina made in Santorini za 8 euro. Nieziemsko dobrym trunkiem usypiamy się na diabelnie gorącej plaży pełnej ludzi (90% to Azjaci). Budzimy się, jest dobrze po zachodzie słońca, nikogo nie ma dookoła nas. Początkowo w planach miałyśmy spać właśnie tam, ale pionowe skały nad nami i obsuwające się co jakiś czas kamienie zaważyły na tym, że drugą noc spędziłyśmy pod małym kościółkiem w Akrotiri. Miałyśmy towarzystwo miejscowych kotów, zapewne karmionych przez turystów… Co jakiś czas podjeżdżały motory, grecka para kłóciła się, ona go przeprasza, on mówi że już za późno. 

Wstajemy, gdy słyszymy głosy pracowników budek z jedzeniem umontowanych koło naszego kościoła. Ogarniamy się, wchodzi babcia, „po po poooooo…”, my siara, zbieramy się szybko, ona wchodzi do kościoła i krzyczy po grecku do jednego z tych od budek z jedzeniem „Kosta! Dziewczyny mają tutaj sypialnię hahahaha”. Beka, my dzida, ona pali kadzidła, mała gadka po grecku typu dzień dobry, jak się masz. Wychodzi „skąd jesteście”, my wiadomo co, po czym przychodzi do nas z butelką wody, cały czas się uśmiecha, my zbieramy bety a ona do nas „siadajcie, czemu już idziecie, bus dopiero o 9!”. A nam głupio, mówimy że trzeba coś zjeść i idziemy kilka metrów dalej rozłożyć naszą jadalnię. Tego dnia płyniemy na Wyspę Wulkaniczną, zaliczamy gorące źródła, wyspę Thirassa i wysiadamy w porcie w Oia. I teraz uwaga: proszę mówić Ia. Nie róbcie sobie siary przed Grekami mówiąc Oja, albo co gorsza (wersja amerykanska) OŁAJA. Tam trafiamy na Polaków prowadzących restaurację. Tam też zostawiamy swoje plecaki i po zachodzie słońca z widokiem na Calderę (wersja dla looserów i moje objawy paraudarowe), jemy souvlaki i moussakę, popijamy to wszystko winkiem rozmawiając z właścicielem o tym, jak to się stało, że tu wylądowali. Tę noc spędzamy na opuszczonym placu zabaw. Klimat niczym z horroru, ciężko usnąć, jest wyjątkowo wilgotno i nieprzyjemnie. Dzięki Bogu to ostatnia noc. Telefony się rozładowały, nie mamy łączności z domem… Posejdon! 

Ale jeszcze coś o tym sławnym zachodzie dla looserów. Podczas tego jedynego w swoim rodzaju wydarzenia byłyśmy świadkami dwóch zaręczyn. Było tak słodko, że myślałam (przepraszam za dosadność), że rzygnę sobie zaraz tęczą… I rada dla przyszłych małżonków: nigdy, ale to nigdy w życiu nie decydujcie się na sesję ślubną na Santorini. No, chyba że chcecie być jedną z miliona azjatyckich par, która z parasolkami pozuje soczyście na tle białych budynków z niebieskimi dachami… 

A co rano…  Śniadanie, turopitka i frappe na dachu jakiegoś hoteliku przy morzu, rzeczy zostawiamy na poczcie i urządzamy sobie spacerek po mieście. Tym kończymy naszą wyprawę. Droga powrotna: super fast ferry, zamiast 6 godzin tylko 2. W Irakleio wita nas piękny zachód słońca, a na stacji KTELa doświadczamy szczerej serdeczności kreteńskiej, bowiem kupując bilety u całkiem niczego sobie młodego pana w okienku KTELa urządzamy sobie z nim małą grecką pogawędkę w stylu „skąd jesteś, mówisz dobrze po grecku, a ile tu jesteś, brawo, brawo…” a poznani na Santorini Polacy krzyczą do nas z końca kolejki „dobra, dobra już przestańcie podrywać chłopaka”. 

Na trasie dopada nas mega głód, więc pierwsze swoje kroki kierujemy na sandwiche. Zamawiam mój standardowy zestaw, jemy gdzieś na tyłach restauracji i pakujemy się do domu. Dzień wcześniej niż było to planowane, bez informowania o tym domownika Sebastiana zjawiamy się na Tsichli. Sebastian o mało nie schodzi nam na zawał. Pytanie tylko, czy było to wynikiem ogólnoustrojowego zaskoczenia, czy może przyczyną było to, jak wyglądałyśmy po nie zaznaniu prysznica przez 4 dni… 

Dobrze być znowu w domu.