poniedziałek, 31 grudnia 2012

Niesamowitości



Jak zwykle obiecanki cacanki, Kasi nie udało się napisać nic przed Świętami. Powód? Przyjechali goście! A właściwie gościówy. Po 3 miesiącach wreszcie moje oczy ujrzały jasną, polską skórę a olśniewający blond włosów dwóch dziewczątek oślepił mnie na dworcu w Rethymno, kiedy o 7 rano przyjechały z długiej podróży na kreteński ląd. A cóż to za wojacy? Dwie siostry moje – jedna biologiczna, druga z wyboru – Anka i Aś. Jeździmy, zwiedzamy, jemy i wydajemy kasiorę. Dużo kasiory. Na konto zakazane jest patrzeć, dopóki nie przyjdzie jakiś duży przelew. A z resztą – pieniądze są po to, żeby je wydawać. 

Święta Bożego Narodzenia w tym roku były zupełnie inne, ale chyba najlepsze z tych, które mogłabym sobie wyobrazić poza domem. Było dużo jedzenia, piękne życzenia, wszyscy odstawieni jak u cioci na imieninach, makijaże zrobione perfekcyjnie, a mimo to łezki spływały po policzkach, gdy się usłyszało ciepłe słowa. 

Jedzenie – niesamowite! Były polskie pyszności, ale nie zabrakło też dań niemieckich, węgierskich i hiszpańskich. Objedzeni jak bąki przegadaliśmy nad stołem godziny świątecznych wieczorów. Słowa pływały nad dziadkową polską kiełbasą i szyneczką wędzoną na polskim dymie. Wyrazy oddzielaliśmy kawałkami makowców i pachnącego piernika popijając to czymś dobrym na rozgrzanie (mimo, że na pogodę nie możemy narzekać). 

Zbliża się Nowy Rok. Zaraz zabieram się za pieczenie wilgotnego czekoladowego piernika z imbirem i suszonymi śliwkami. To jest jedno z moich ulubionych ciast i nim chciałabym zakończyć ten wspaniały rok. Nie wiem czym sobie zasłużyłam na to, że wydarzyło się w nim tyle wspaniałych rzeczy. Myślałam, że nie jest możliwe pobicie 2011 roku, ale teraz wiem, że 2012 rozwalił kompletnie system. 2013 – lepiej się postaraj, bo poprzeczka jest wysoko postawiona.
Wszystkim Wam, z którymi spędziłam dłuższe i krótsze chwile w kończącym się roku 2012 chciałabym podziękować. Podziękować za słowa, obecność i wszystkie dobre rzeczy, których doświadczyłam dzięki Wam. Miejcie odwagę, żeby spełniać marzenia – to wszystko, czego Wam życzę na Nowy Rok. 
























środa, 12 grudnia 2012

długi weekend

Jest mi bardzo ciężko, bardzo, uwierzcie. Nie wiem jak można tak żyć, nie wiem jak można tak DALEJ żyć.

Myślałam, że nasz weekend skończył się dzisiaj. I, nie powiem, poczułam się nieco skołowana, gdy okazało się, że on żyje własnym życiem. W zeszłym tygodniu domknęłam dwa eseje i za najgorszy miałam zabrać się w zeszły poniedziałek. Bardzo intensywnie się za niego zabierałam, szło mi całkiem dobrze. Nie, prawdę mówiąc to nic nie szło, nie biegło ani nawet nie truchtało. Raczej wylegiwało się w ciepłym łóżku, gotowało i wracało do zdrowia. Może wy tam w Polce macie ten swój (przeklęty dla mnie) śnieg, ale ja tutaj mam "deszcze niespokojne", "wichry i burze" i "dziesięć w skali beauforta". Nie trudno o przeziębienie w takich warunkach atmosferycznych. 

εντάξει, μωρό μου, koniec tego gaworzenia. Oprócz w/w składowych wielkiej porażki esejowej doszedł fakt contemporary melange i tak do dzisiaj kursor sobie miga w świeżym wordowskim pliku na pulpicie. Dzisiaj miało być inaczej. Po zajęciach z greckiego zasiadłyśmy z damami przy jednym stole w bibliotece uniwersyteckiej, jak to działo się pięknie i regularnie ostatnimi czasy. "Nie dziewczyny, ja dzisiaj nie mogę pisać. Nie wiem co się dzieje, no nie dam rady, to nie na moje siły dzisiaj", mówi Anita, która właśnie ogląda modelki Victoria's Secret łamiące swoje kruche badylowate nogi na wybiegu. I tak oto skończyła się ciężka praca z esejami. Chociaż, nie powiem, "czekając na... Kirę" zgromadziłam tony literatury, która pomoże mi napisać o sytuacji gospodarczej Polski po przystąpieniu do Unii Europejskiej. Zostało tylko modlić się o wenę to zapełniania carte blanche trzydziestoma stronami klawiaturoklepania. Zaraz spadamy na kawę do miasta bo dzisiaj wyjątkowa, niepowtarzalna data 12/12/12, jest okazja do świętowania !

A na koniec bardzo ważne zdjęcia. Ambasada Polski w Rethymno, mieszcząca się w budynku Aloe Apt. zorganizowała vintage party. Dress code to zawartość szafy naszych rodziców. A że (cytując) "zimno, piździ, do domu daleko" - musieliśmy improwizować z naszymi ubogimi szafami studentów. I improwizacja wychodzi nam... całkiem całkiem :)











I jeszcze nasz Secret Santa. Święta za pasem, Mikołaj szaleje po kominach na całym świecie, więc i do wioseczki Rethymno zajechał swoimi Rudolfami. W ubiegły poniedziałek, w spanish house odbyło się uroczyste wręczenie prezentów przez poplecznika Świętego, którym został Jose from Brasil. Było... o tak właśnie...





















dam znać czy żyję przed Świętami :) bez odbioru!

poniedziałek, 3 grudnia 2012

Odwiedziny starego przyjaciela CYPRA



Uznałabym za głupiego człowieka, który dwa miesiące temu, gdy wyjeżdżałam z Cypru Północnego, powiedziałby mi, że tam wrócę i to szybko. Nie dlatego, że nie jest to miejsce warte ponownych odwiedzin, ale przez to, że „zlituj się, po dwóch miesiącach znowu tam jechać?”. No chyba, że byłby ku temu poważny powód, coś na kształt wielkiej miłości do jakiegoś uroczego dżentelmena, albo nieziemska okazja, która nie zrujnowałaby mojego portfela (i konta, które ilekroć sprawdzam, przyprawia mnie o palpitację serca i uczucie dosłownej, przejmującej i wszechogarniającej pustki). I, ku mojemu zdziwieniu, stało się jedno z tych dwóch. Życzyłabym sobie dżentelmena, ale w sumie okazja Ryanaira 40 euro za bilety w obie strony też jest niczego sobie. 

Wylądowaliśmy w Pafos. Początkowo plan był taki, żeby tam się przespać i wyruszyć do Nikozji następnego dnia. Zrobiło się nieciekawie, kiedy okazało się, że nie mamy gdzie spać bo, hości z couchsurfingu pozajmowani (cholera, sezon się skończył, co to ma znaczyć?).  Spanie na plaży niestety już nie wchodziło w grę, zatem dłużej się nie zastanawiając wpakowaliśmy się na drogę i znowu poczułam to miłe uczucie wielkiej zmiany, której co jakiś czas człowiek potrzebuje. Wrażenie takie wywołał we mnie (już po raz drugi) ruch lewostronny, zgroza wszystkich prawych kierowców. Podobno jest wygodniejszy. Może być to prawdą, chociaż początki zapewne są trudne zwłaszcza, gdy na rondzie skręcasz w lewo. Ale do rzeczy… 
Złapałyśmy stopa szybko, czekałyśmy może jakieś pięć minut. Dwie godziny i jesteśmy w Nikozji. Tam spędziłyśmy naszą pierwszą noc i od rana wyruszyłyśmy z tobołami na plecach do miasta. Nasz dobytek zostawiłyśmy w kawiarni wstępując tam z rana po dawkę kofeiny, po czym lżejsze wyruszyłyśmy na miasto. Nikozja jest stolicą Cypru podzieloną na część grecką i turecką. Przechodząc więc z jednej części do drugiej musisz mieć paszport. Dostajesz 90-dniową wizę i podróżujesz po Północnym Cyprze swobodnie. Te dwie części miasta są kompletnie różne. I prawdę mówiąc większe wrażenie zrobiła na mnie turecka Nikozja. Grecka, jak grecka – bardzo ładna, czysta, jakieś zabytki, kawiarenki, wszędzie wszystko eleganckie, pachnące, odpicowane. Przechodząc przez kontrolę paszportową wkraczasz w inny świat. Dookoła widać walące się budynki, przepełnione kosze na śmieci, dzieci które w nich grzebią, wyrzucone stare kanapy. Miałam wrażenie, że jesteśmy w slumsach. Miasto jako całość jest jedyne w swoim rodzaju. Na całym świecie nie ma chyba takiej mieszanki jak tam. Kto nie był – jechać koniecznie.


















Wieczorem przejechałyśmy dolmusem do Kyrenii. Tam spotkałyśmy się z moimi znajomymi z wakacji, których również poznałam przez couchsurfing. U nich spędziłyśmy dwie noce. Za dnia zwiedzanie miasta z kawałkiem sera halloumi w łapie, wieczorami zajadanie się gyrosem albo tantuni ze szkanką ayranu. I wizyta w (podobno) najlepszym klubie na Północnym Cyprze. A na pożegnanie nieziemskie śniadanie (o 14:00).










Po śniadaniu wyruszyłyśmy w stronę Famagusty, do następnego zapoznanego na wakacjach kolegi. Złapałyśmy stopa automatycznie, ledwo wyciągnęłyśmy kartkę – pierwszy samochód się zatrzymał. Okazało się, że kierowcą jest przemiły Turek jadący do Ercan Airport z dwójką Rosjan, którzy kierowali się na Famagustę. Na trasę zostałyśmy zaopatrzone w puszki ice tea i tak zahaczając po drodze o Ercan dotarłyśmy do miasta. I tam zaczęły się cyrki… Przyjechał po nas elegancki biały ford a w środku trzech Turków. Jak się później okazało, dwójka z nich była Kurdami. Co się działo przez te dwa dni! Panowie gotowali, wozili nas po mieście, pokazali najciekawsze miejsca. I tak oprócz samego miasta z całym jego zabytkowym wyposażeniem widziałyśmy kampus Eastern Mediterranean University i Waroszę. Kampus wygląda jak miasteczko uniwersyteckie w Ameryce. Czegoś takiego jeszcze nie widziałam. A Warosza? Wymarłe miasto. Kiedyś to był kurort lepszy od Las Vegas. W 1974 został kompletnie zniszczony, ostrzelany, spalony, zbombardowany. I w takim stanie stoi to wszystko do dzisiejszego dnia, bo Grecy, Turcy, Anglicy i Bóg wie kto jeszcze chce to mieć na własność. Wrażenie ta dzielnica robi niesamowite. I najdziwniejsze jest to, że mało kto o tym wie.










Po atrakcjach Cypru Północnego wróciłyśmy na południową część wyspy. Do zwiedzenia została Larnaca, Limassol i Pafos. Najmniejsze wrażenie zrobiła na mnie Larnaca. W sumie ładna i nie można mieć nic do zarzucenia temu miejscu, ale jakoś tak bez rewelacji. Ostatnią noc spędziłyśmy w Pafos u Polki, która mieszka na Cyprze osiem lat i pracuje jako przewodnik. To było godne uwieńczenie naszego tygodnia na wyspie. Przy pysznych zapiekankach z pastą z bakłażana i butelką Martini przegadałyśmy cały wieczór. Szkoda było wyjeżdżać. Wszystko układało się na nie łącznie z tym, że do lądowania w Chani podchodziliśmy pięć razy, bo był niesamowity wiatr. Nie wierzyłam w to za bardzo, ale nie miałam już wątpliwości jak mną zarzuciło jak wysiadałam z samolotu. 










I tak oto tygodniowa podróż na Cypr dobiegła końca. Podróżowanie autostopem i couchsurfing pozwoliło nam zaoszczędzić sporo kasy, a przy tym poznałyśmy tylu niesamowitych ludzi, ich historie, przeróżne kultury (czy to doświadczając ich, czy słuchając opowiadań) i przeżyłyśmy chyba jedną z lepszych przygód w naszym życiu jak do tej pory. W dalszych planach podróżowych jest Maroko. Trzeba tylko znaleźć ryanaira za 40 euro ;)