poniedziałek, 20 maja 2013

Broń i narkotyki. A wszystko kończy się na cmentarzu

Żarty się skończyły. Jest sobota, 11 maja. Ja i Sebastian wyruszamy na National Road. Cel: Zoniana. Nikt z Was pewnie o niej nie słyszał. Nie pisze się o niej w przewodnikach, turyści tam nie jeżdżą. Co tam się dzieje? 
Teraz już nic. No prawie... Ale od początku. Zoniana była kiedyś miejscowością, gdzie policja nie miała wstępu. Każdy mieszkaniec tej małej mieściny, którą obejść można pieszo wzdłuż i wszerz w godzinę, nosił przy sobie broń. Jeszcze do dzisiaj zobaczycie na tablicach z nazwą miejscowości dziury od nabojów. Co więcej, sprawa pukawek nie jest jedyną, która czyni to miejsce unikatowym na skalę światową. Chociaż w sumie słowo pukawka do kałasznikowa nie pasuje za bardzo, a takie teżtam się zdarzały. Ale o czym mowa...Uprawiano w Zonianie marihuanę na ogromną skalę. Była nazywana "Grecką Kolumbią". Tereny górzyste plus bardzo słaba sieć dróg spowodowała, że policja miała ograniczone możliwości sprawdzania tego terenu. Jak wyglądał najazd na Zonianę? Cytuję tutaj anglojęzyczne źródło "One of three villages nicknamed "The Devil's Triangle", it has long had a reputation for lawlessness, and the operation involved a convoy of 50 armed officers. But even then, they were in for a shock. As they drove up the winding approach road, up to 20 gunmen opened fire, injuring three officers and forcing them into a temporary retreat." Rzeźnia jak się patrzy.
Co zatem stało się w sobotę 11 maja...
Idziemy na National Road, 40 minut pod górę, wariaci.  Łapiemy stopa, po pół godziny zatrzymuje się facet czarnym rozpadającym się samochodem. W drodze okazuje się, że pochodzi z Zoniany. Mieszka w Zonianie, pracuje w Rethymno i okolicach. Nie jedzie tam, gdzie my chcemy się dostać, ale nas podrzuci bliżej. I tak gadamy z nim o wszystkim, o samej Zonianie, o jego życiu, o tym co robi. Okazuje się, że pracuje w tym samym miejscu, gdzie Sebastian robi erasmusowskie praktyki. Świat jest cholernie mały, nie sądzicie? Wyrzuca nas, po czym część drogi pieszo, część złapanymi samochodami docieramy do Zoniany. Widać różnicę. Nie chodzi mi tutaj o to, że nie widać morza, nie. Samochody. Nie widzieliście czegoś takiego. W takiej wiosce ludzie wożą się nowoczesnymi, "wypasionymi", jak to się mówi, pickupami. Czarnymi, koniecznie. Z przyciemnianymi szybami. Dacie wiarę? I to nie jest jeden samochód czy dwa, ale trzydzieści, pięćdziesiąt. A kierowcy... Już mnie nic w Grecji chyba nie zdziwi... Dwójka chłopców siedzących za kółkiem miała może po 12 lat. I nie przesadzam. Uwierzcie, 12 lat... Nie mówiąc o tym, że widzieliśmy samochód wypełniony takimi dzieciakami, które woziły się po miasteczku paląc papierosy i krzycząc do nas po grecku. Baliśmy się że zaraz wyciągną swoje pukawy i że będzie po nas. W ogóle czuje się tam w powietrzu taką presję bycia obserwowanym. Nigdy nie wiesz z którego okna padnie strzał. Niby mówi się, że tam już tego nie ma, ale ja tam w takie gadki nie wierzę. Oni nie są głupi, dalej mają pewnie te swoje pistolety, kałasznikowy i specyficzne uprawy.
Dobra, wracamy. Wychodzimy za miasteczko, wyciągamy kartkę, trzeci samochód się zatrzymuje. Dwoje Arabów z Damaszku jedzie do Rethymno. Odwrotność tego, co mieliśmy w trasie do: oni mieszkają w Rethymno, ale pracują w Zonianie. Przepakowują swoje narzędzia, żebyśmy mogli się zmieścić. Mieścimy się. Patrzymy na siedzenie pasażera z przodu, a tam malutki piesek. "Właśnie go odebraliśmy w Zonianie". No to mamy nowego przyjaciela na najbliższe 40 minut drogi. W radiu grecka muzyka, szczeniak zasypia mi na kolanach.






Jakoś ostatnio odkryliśmy cmentarz polskich żołnierzy, którzy polegli w obronie niepodległości Grecji w latach 1897-1905. Oczywiście cmentarz zamknięty. Z tyłu jednak przez siatkę widać, co jest w środku. Stan: TRAGEDIA POSEJDONA. Wszędzie trawska, grobów prawie nie widać. Nie ma kto o to zadbać. Po rozmowach z Dyrektorką Muzeum Archeologicznego (btw. głównego archeologa na Krecie) udało nam się dotrzeć do Burmistrza Rethymno i tak oto godzina 8:00 stoję ja, Anita i Sebastian w bramie do cmentarza naszych Rodaków w tym miejscu, które dla turystów jest tylko plażą i morzem, względnie przestrzenią do beztroskiej zabawy i odreagowywania stresów dnia codziennego. Grabie, widły, miotły, łopaty, wory na trawę - to nasze narzędzia. Zrobiliśmy tam porządek. Widać nawet, że dróżka między grobami jest usypana z kamieni. Jak napisałam na facebooku "Erasmus is not only about having fun". Jeżeli można, to pomożemy nic nie oczekując w zamian. Anita i Sebastian śmieją się, że to może odkupi nasze erasmusowskie grzechy :P no nie wiem, ja o tym nie decyduję! 






Kolejne dni to wytężona nauka greckiego. Piątek: final test. Przeczuwam zagładę... 



3 komentarze:

  1. To jest akurat prawda, gdyż nigdy jeszcze narkotyki nikogo w dobre miejsce nie zaprowadziły. Ja jestem zdania, że jeśli ktoś już zaczyna mieć problem z narkotykami to najlepiej jakby w odpowiednim momencie zgłosił się na detoks. Zresztą także czytałem na https://detoksfenix.pl/dopalacze-niszcza-twoje-zdrowie-sprawdz-czym-jest-detoks-od-dopalaczy/ że z dopalaczami potrafi być jeszcze gorzej.

    OdpowiedzUsuń
  2. Fajnie to wszystko zostało tu opisane.

    OdpowiedzUsuń