niedziela, 21 października 2012

What is next?

Jestem tutaj już miesiąc i póki co wszystko dalej mnie zaskakuje. Co najbardziej? To, że nie ma tutaj tak zwanego slow life, którego się spodziewałam. Dopiero po miesiącu miałam JEDEN dzień tylko i wyłącznie dla siebie, odespałam wszystko, co działo się przez te 31 dni. Pozwoliło mi to zebrać siły na nadrabianie zaległości. Po raz kolejny przekonuję się, jak wielkie znaczenie ma sen dla organizmu. Śpijcie, ale nie za dużo ;)
Nie narzekam, bo prawie nie ma na co. Tak, prawie... Ale obiecałam sobie dzielić się z wami jedynie szczęśliwymi wydarzeniami z mojego pobytu tutaj. Pozwalam wszystkim myśleć, że Erasmus na Krecie to idylla, istny raj na ziemi, który pachnie oliwą z oliwek, ma smak sera feta, błyszczy się jak morze w pełnym słońcu (tak, u mnie dalej temperatury koło 30 stopni...) i brzmi jak silnik skuterów Greków w ciemnych okularach i wyczesanych fryzurach. 
Wcześniej wydawało mi się, że nie ma tu czasu na to, żeby myśleć o Polsce. Coraz częściej dopadają mnie chwile, kiedy w głowie pojawia się obraz Krakowa i tych wszystkich WASZYCH twarzy, które zostały w kraju. Zastanawiam się co robicie, czy się spotykacie ze sobą, o czym rozmawiacie, jakie macie problemy. I chciałabym robić coś z wami, spotykać się, rozmawiać i rozwiązywać problemy. Już niedługo...

A teraz jak zwykle nawał informacji o moich wyczynach tutaj. Dość uczuciowości, przejdźmy do konkretów...

Uczelnia. Obiecałam zdjęcia, nie ma ich jeszcze, będą. Obiecuję. Chodzimy dalej na grecki. Postęp jakiś w sobie widzę, ale dalej kroczę w ciemnościach a światełka w tunelu nie widać... Tempo tutaj jest zabójcze, chociaż i tak słabsze niż to, które mieli Erasmusi z EILC w sierpniu. Poza greckim - jest nowy Learning Agreement. Przyjeżdżając tutaj miałam wybrany pewien zestaw przedmiotów, z których na ten semestr zostały dwa... Kryzys, cięcia budżetowe, małe dofinansowania, eliminacja przedmiotów, "te podkreślone nie wiadomo czy się będą odbywały, ale póki co na liście są, więc dla bezpieczeństwa lepiej ich nie wybierać". Uwierzycie? Kto by pomyślał, żeby u nas na początku semestru nie było wiadomo, czego trzeba się uczyć! Ale jak to mówi Asia "widziały gały co brały"... Zatem pięć pozostałych kursów musiałam wybierać od nowa. Latanie za spisami przedmiotów z poszczególnych jednostek, tłumaczenie ich z greckiego "na nasze", punkty, zestawy, maile do profesorów, spotkania w sprawie ustalania formy zaliczenia... Jakie to ***** greckie...

Erasmusi.  Polaków bardzo dużo. Miejsce, w którym mieszkamy zostało nazwane "Polską Ambasadą". Na równi z nami - Hiszpanie! Trochę Niemców, Francuzów, Włochów, Węgrów, jest z nami też Wielka Brytania, Finlandia i nawet Brazylia.
A co robią Polacy w niedzielę? Organizują POLSKI obiad! Pomysł rzucony w powietrze przeistoczył się w prawdziwą ucztę. Był polski barszczyk zrobiony przez Kirę, moje kopytka w sosie pieczarkowym made by Adrian. Była z nami polska wódka, esencja do zrobienia herbatki, Familiada, Złotopolscy oraz polskie szlagiery. Wszyscy pięknie ubrani, stół elegancko zastawiony, kulturka po całości. Jeżeli tak wyglądał niedzielny obiad, to jak będzie wyglądała nasza wigilia? W ten dzień chwiejnym krokiem opuściła nas Marion (zgadnijcie czyja to była robota...), dziewczyna z Francji, o której pisałam w poprzednim wpisie. Jej dalsze przygody możecie śledzić TUTAJ.

A teraz zobaczcie, co się działo na polskim obiedzie...










Tego samego dnia odbyła się erasmusowska impreza - Erasmus Ancient Greek Party. Dress code - Ancient Greek. Wszyscy się przebrali, WSZYSCY! To była niesamowita mieszanka międzynarodowych temperamentów w greckich togach, z gałązkami oliwkowymi we włosach, skórzanymi pasami dookoła bioder i toną złota na rękach. Już pewnie nie możecie się doczekać zdjęć. No to nie katuję dalej, oto najwspanialsi Grecy z krwi i kości!


















I działo się dalej przez cały tydzień... W weekend przyjechał tato i brat Asi. Z nim wybraliśmy się na Elafonisi. Piękne miejsce. Myślę, że może konkurować z Balos, jest nieco inne, ale "konwencja" podobna. Drugim punktem tego tygodnia była wycieczka na Preveli. Dla nas już drugi raz, dlatego wiedziałyśmy już prawie wszystko o tym miejscu. Mimo wszystko zaskoczyło nas na nowo. Schodzimy kamiennymi schodkami w dół a tutaj... Może ze dwudziestu turystów. Porównałam tłok na Elafonisi, gdzie dotrzeć jest o wiele łatwiej i to miejsce, które wymaga nieco fizycznej aktywności. Doszłam do wniosku, że przeciętny turysta wybierający się na wakacje to śmierdzący leń, który idzie na łatwiznę wybierając mniej wymagające opcje. Ale dla nas to była super opcja - odpoczynek od tłoku i hałasu. Warunki idealne na tradycyjną dla mnie i Asi - plażową drzemkę ;)
A tak to wszystko wyglądało... Najpierw Elafonisi, potem Preveli...











I jeszcze na koniec coś o poczcie greckiej... Około 30 kg bagażu okazało się oczywiście niewystarczające, żeby tutaj żyć. 2 października z Krakowa nadana została 17kilogramowa paczka od mojej kochanej rodzinki. Szła pięknie, dopóki nie trafiła do Grecji... Nieudane doręczenie, latanie po kilku punktach pocztowych dwa razy dziennie, tutaj mówią ci "poproszę numer paczki", dajesz numer paczki, okazuje się, że nie mogą pomóc, dają zatem numer telefonu ale "nie dzwoń dzisiaj bo już nie pracują, jutro po dziewiątej dopiero". Więc dzwonię. Okazuje się, że numer nie działa. Mamy weekend więc czekam do poniedziałku. Idę na inną pocztę, oni nic nie wiedzą. Idę zatem na główną, daję numer i o dziwo okazuje się, że znaleźli paczkę. Przyjdzie dzisiaj ale jeżeli nie będzie nikogo w domu to znajdę ją na innej poczcie. Oczywiście, że nikogo nie będzie w domu, bo w ten dzień piszę test z angielskiego na Uniwersytecie, więc podniecona tym, że paczka jest w mieście byle jak zaznaczam te odpowiedzi nieszczęsne, wsiadam w busa i pędzę na pocztę. JEST! Ale waży 17 kilo... "Masz samochód?" pyta pan na poczcie. Oczywiście, że mam, odrzutowiec też... Przede mną jakieś 2km z moją paczką. Radość powoli ustępuje... Muszę ją przemieścić JAKOŚ. Ledwo wychodzę z poczty, próbuję ją "ogarnąć" a tutaj znajomy głos... Mate, Erasmus z Węgier akurat wraca do Aloe (naszej Ambasady). Mam pomoc, dzięki Bogu! Docieramy, otwieram paczkę i nie wiem za co się zabrać, wszystko jest takie piękne... Ale prawdę mówiąc bardzo mnie zdenerwowała ta poczta grecka. I byłabym tak trwała w tym "obrażeniu" na grecką ELTA, aż pewnego upalnego dnia przede mną i Asią (stopem dążących do Ηράκλειο) na National Road zatrzymuje się bordowy dostawczak z logiem poczty greckiej. Pan z wielkim uśmiechem otwiera drzwi i zabiera nas w najlepszą podróż stopem, jaką tutaj miałam. Trasę przegadaliśmy o Krecie, życiu tutaj, o oliwkach, zbiorach, rodzinnym przerabianiu ich w fabrykach na oliwę, o tutejszym prostym ale nieziemsko pysznym jedzeniu, dobrych knajpach z prawdziwymi greckimi potrawami, o rodzinie, niesamowitych podróżach, zwyczajach tutaj, o ludziach i ich podejściu do życia... Jaka szkoda, że musiałyśmy wysiadać... Nie muszę chyba pisać, że moje podejście do poczty greckiej zmieniło się całkowicie :)

Dziękuję wam za cierpliwość i wytrwałość i przepraszam za brak dyscypliny. Nie piszę regularnie, a potem wychodzą takie litanie... Pozostaje mi tylko przeprosić jeszcze raz i obiecać, że postaram się poprawić. Gorące całusy z Krety!

1 komentarz:

  1. Hej, fajnie, że Ci się tam powodzi i, ze dobrze się czujesz. Ty masz tam ciepełko a my niestety zimno musimy znosić. Jeśli mi się uda, to może pojadę na Erasmusa dla pracowników. Póki co, muszę pogadać z władzami o przedłużeniu umowy. Pozdrawiam :D i przesyłam link hotelu w którym pracowałam www.krinibeach.gr

    OdpowiedzUsuń