piątek, 14 czerwca 2013

E, Panie! Na Santorini prosimy!



Podejmowanie decyzji, które mogą okazać się decyzjami tak zwanymi „życiowymi”, nie jest takie trudne, jakby się wydawało. Zwłaszcza, gdy robi się to spontanicznie. 

Przed rozpoczęciem czytania o naszej świetnie zaplanowanej nieprzewidywalnej podróży polecam odpalić sobie piosenkę naszego wyjazdu, którą znajdziecie TUTAJ
 
Zatem... Sobota – kupujemy bilety. Niedziela 18:00 siedzimy na promie kierującym się na Santorini. Nie mamy noclegu, nie wiemy nic, absolutnie nic o wyspie. Nie mamy pojęcia gdzie jechać, co trzeba zobaczyć, jakie są odległości między miastami. Trasa do zajmuje nam sześć godzin, po północy docieramy do Athinos Port i tam wypytują nas gdzie śpimy wciskając nam hotele za 13 euro za dobę. Nas to nie interesuje. W końcu nie bez potrzeby targamy ze sobą koce i śpiwory, bluzy uniwersyteckie i poduszki. Pytanie tylko gdzie dzisiaj się rozłożymy. O dziwo działa wtedy komunikacja miejska. Pytam pewnego pana (oczekując od niego chamskości takiej, jakiej z Anitą doświadczyłyśmy od  faceta „hotel za 13euro”), gdzie jedzie, on do nas „pakujcie plecaki do bagażnika i wsiadajcie”. Jedziemy, pan przychodzi nas skasować, my po grecku, że chcemy studencki, on do nas „cena ustalona”. Wygrzebuję drobne z portfela, on Anicie wciska bilety, Anita półprzytomna ze zmęczenia nie ogarnia, a on do mniej „Why are you so afraid, I don’t sell you drugs”, BEKA BEKA BEKA, jakieś żarciki ciśnie w naszą stronę, coś tam po grecku gadamy do niego kalecząc język do granic możliwości. Od tego momentu zakochuję się w „Mr Bic”. A czemu bic, o tym za chwilę… 

Autobusem docieramy to miasta Thira. Tam obchód po okolicy, jest już dobrze po pierwszej w nocy. Znajdujemy jakieś ustronne miejsce przy drodze zaraz pod cerkwią, tam rozkładamy swój obóz, myjemy ząbki i kładziemy się spać. W tle słychać tanią gadkę na podryw. Bliżej nieokreślonej narodowości mężczyzna szepcze swojej świeżo upolowanej turystce, jaki to on nie jest szczęśliwy, mogąc mieć okazję obejmować ją tej nocy… 

Budzi nas palące słońce. Jest koło ósmej, całkowicie jasno, wreszcie widzimy jak wygląda miejsce, w którym przyszło nam spać. Szybka pobudka, śniadanko z widokiem na Wyspę Wulkaniczną, handmade frappe i wyruszamy na spacer po Thirze. Spontanicznie decydujemy o tym, żeby jechać na Red Beach popołudniem tego samego dnia.  Jesteśmy na KTELu w Thirze a tam Pan od nocnej trasy z portu do miasta krzyczy „RED BIC, RED BIC” (Red Beach :P).  Z serduszkami w oczach (niczym japońska manga) pakuję się z Anitką do autobusu na Red Bic… Popołudnie spędzamy tam w towarzystwie butelki wina made in Santorini za 8 euro. Nieziemsko dobrym trunkiem usypiamy się na diabelnie gorącej plaży pełnej ludzi (90% to Azjaci). Budzimy się, jest dobrze po zachodzie słońca, nikogo nie ma dookoła nas. Początkowo w planach miałyśmy spać właśnie tam, ale pionowe skały nad nami i obsuwające się co jakiś czas kamienie zaważyły na tym, że drugą noc spędziłyśmy pod małym kościółkiem w Akrotiri. Miałyśmy towarzystwo miejscowych kotów, zapewne karmionych przez turystów… Co jakiś czas podjeżdżały motory, grecka para kłóciła się, ona go przeprasza, on mówi że już za późno. 

Wstajemy, gdy słyszymy głosy pracowników budek z jedzeniem umontowanych koło naszego kościoła. Ogarniamy się, wchodzi babcia, „po po poooooo…”, my siara, zbieramy się szybko, ona wchodzi do kościoła i krzyczy po grecku do jednego z tych od budek z jedzeniem „Kosta! Dziewczyny mają tutaj sypialnię hahahaha”. Beka, my dzida, ona pali kadzidła, mała gadka po grecku typu dzień dobry, jak się masz. Wychodzi „skąd jesteście”, my wiadomo co, po czym przychodzi do nas z butelką wody, cały czas się uśmiecha, my zbieramy bety a ona do nas „siadajcie, czemu już idziecie, bus dopiero o 9!”. A nam głupio, mówimy że trzeba coś zjeść i idziemy kilka metrów dalej rozłożyć naszą jadalnię. Tego dnia płyniemy na Wyspę Wulkaniczną, zaliczamy gorące źródła, wyspę Thirassa i wysiadamy w porcie w Oia. I teraz uwaga: proszę mówić Ia. Nie róbcie sobie siary przed Grekami mówiąc Oja, albo co gorsza (wersja amerykanska) OŁAJA. Tam trafiamy na Polaków prowadzących restaurację. Tam też zostawiamy swoje plecaki i po zachodzie słońca z widokiem na Calderę (wersja dla looserów i moje objawy paraudarowe), jemy souvlaki i moussakę, popijamy to wszystko winkiem rozmawiając z właścicielem o tym, jak to się stało, że tu wylądowali. Tę noc spędzamy na opuszczonym placu zabaw. Klimat niczym z horroru, ciężko usnąć, jest wyjątkowo wilgotno i nieprzyjemnie. Dzięki Bogu to ostatnia noc. Telefony się rozładowały, nie mamy łączności z domem… Posejdon! 

Ale jeszcze coś o tym sławnym zachodzie dla looserów. Podczas tego jedynego w swoim rodzaju wydarzenia byłyśmy świadkami dwóch zaręczyn. Było tak słodko, że myślałam (przepraszam za dosadność), że rzygnę sobie zaraz tęczą… I rada dla przyszłych małżonków: nigdy, ale to nigdy w życiu nie decydujcie się na sesję ślubną na Santorini. No, chyba że chcecie być jedną z miliona azjatyckich par, która z parasolkami pozuje soczyście na tle białych budynków z niebieskimi dachami… 

A co rano…  Śniadanie, turopitka i frappe na dachu jakiegoś hoteliku przy morzu, rzeczy zostawiamy na poczcie i urządzamy sobie spacerek po mieście. Tym kończymy naszą wyprawę. Droga powrotna: super fast ferry, zamiast 6 godzin tylko 2. W Irakleio wita nas piękny zachód słońca, a na stacji KTELa doświadczamy szczerej serdeczności kreteńskiej, bowiem kupując bilety u całkiem niczego sobie młodego pana w okienku KTELa urządzamy sobie z nim małą grecką pogawędkę w stylu „skąd jesteś, mówisz dobrze po grecku, a ile tu jesteś, brawo, brawo…” a poznani na Santorini Polacy krzyczą do nas z końca kolejki „dobra, dobra już przestańcie podrywać chłopaka”. 

Na trasie dopada nas mega głód, więc pierwsze swoje kroki kierujemy na sandwiche. Zamawiam mój standardowy zestaw, jemy gdzieś na tyłach restauracji i pakujemy się do domu. Dzień wcześniej niż było to planowane, bez informowania o tym domownika Sebastiana zjawiamy się na Tsichli. Sebastian o mało nie schodzi nam na zawał. Pytanie tylko, czy było to wynikiem ogólnoustrojowego zaskoczenia, czy może przyczyną było to, jak wyglądałyśmy po nie zaznaniu prysznica przez 4 dni… 

Dobrze być znowu w domu. 
















































poniedziałek, 20 maja 2013

Broń i narkotyki. A wszystko kończy się na cmentarzu

Żarty się skończyły. Jest sobota, 11 maja. Ja i Sebastian wyruszamy na National Road. Cel: Zoniana. Nikt z Was pewnie o niej nie słyszał. Nie pisze się o niej w przewodnikach, turyści tam nie jeżdżą. Co tam się dzieje? 
Teraz już nic. No prawie... Ale od początku. Zoniana była kiedyś miejscowością, gdzie policja nie miała wstępu. Każdy mieszkaniec tej małej mieściny, którą obejść można pieszo wzdłuż i wszerz w godzinę, nosił przy sobie broń. Jeszcze do dzisiaj zobaczycie na tablicach z nazwą miejscowości dziury od nabojów. Co więcej, sprawa pukawek nie jest jedyną, która czyni to miejsce unikatowym na skalę światową. Chociaż w sumie słowo pukawka do kałasznikowa nie pasuje za bardzo, a takie teżtam się zdarzały. Ale o czym mowa...Uprawiano w Zonianie marihuanę na ogromną skalę. Była nazywana "Grecką Kolumbią". Tereny górzyste plus bardzo słaba sieć dróg spowodowała, że policja miała ograniczone możliwości sprawdzania tego terenu. Jak wyglądał najazd na Zonianę? Cytuję tutaj anglojęzyczne źródło "One of three villages nicknamed "The Devil's Triangle", it has long had a reputation for lawlessness, and the operation involved a convoy of 50 armed officers. But even then, they were in for a shock. As they drove up the winding approach road, up to 20 gunmen opened fire, injuring three officers and forcing them into a temporary retreat." Rzeźnia jak się patrzy.
Co zatem stało się w sobotę 11 maja...
Idziemy na National Road, 40 minut pod górę, wariaci.  Łapiemy stopa, po pół godziny zatrzymuje się facet czarnym rozpadającym się samochodem. W drodze okazuje się, że pochodzi z Zoniany. Mieszka w Zonianie, pracuje w Rethymno i okolicach. Nie jedzie tam, gdzie my chcemy się dostać, ale nas podrzuci bliżej. I tak gadamy z nim o wszystkim, o samej Zonianie, o jego życiu, o tym co robi. Okazuje się, że pracuje w tym samym miejscu, gdzie Sebastian robi erasmusowskie praktyki. Świat jest cholernie mały, nie sądzicie? Wyrzuca nas, po czym część drogi pieszo, część złapanymi samochodami docieramy do Zoniany. Widać różnicę. Nie chodzi mi tutaj o to, że nie widać morza, nie. Samochody. Nie widzieliście czegoś takiego. W takiej wiosce ludzie wożą się nowoczesnymi, "wypasionymi", jak to się mówi, pickupami. Czarnymi, koniecznie. Z przyciemnianymi szybami. Dacie wiarę? I to nie jest jeden samochód czy dwa, ale trzydzieści, pięćdziesiąt. A kierowcy... Już mnie nic w Grecji chyba nie zdziwi... Dwójka chłopców siedzących za kółkiem miała może po 12 lat. I nie przesadzam. Uwierzcie, 12 lat... Nie mówiąc o tym, że widzieliśmy samochód wypełniony takimi dzieciakami, które woziły się po miasteczku paląc papierosy i krzycząc do nas po grecku. Baliśmy się że zaraz wyciągną swoje pukawy i że będzie po nas. W ogóle czuje się tam w powietrzu taką presję bycia obserwowanym. Nigdy nie wiesz z którego okna padnie strzał. Niby mówi się, że tam już tego nie ma, ale ja tam w takie gadki nie wierzę. Oni nie są głupi, dalej mają pewnie te swoje pistolety, kałasznikowy i specyficzne uprawy.
Dobra, wracamy. Wychodzimy za miasteczko, wyciągamy kartkę, trzeci samochód się zatrzymuje. Dwoje Arabów z Damaszku jedzie do Rethymno. Odwrotność tego, co mieliśmy w trasie do: oni mieszkają w Rethymno, ale pracują w Zonianie. Przepakowują swoje narzędzia, żebyśmy mogli się zmieścić. Mieścimy się. Patrzymy na siedzenie pasażera z przodu, a tam malutki piesek. "Właśnie go odebraliśmy w Zonianie". No to mamy nowego przyjaciela na najbliższe 40 minut drogi. W radiu grecka muzyka, szczeniak zasypia mi na kolanach.






Jakoś ostatnio odkryliśmy cmentarz polskich żołnierzy, którzy polegli w obronie niepodległości Grecji w latach 1897-1905. Oczywiście cmentarz zamknięty. Z tyłu jednak przez siatkę widać, co jest w środku. Stan: TRAGEDIA POSEJDONA. Wszędzie trawska, grobów prawie nie widać. Nie ma kto o to zadbać. Po rozmowach z Dyrektorką Muzeum Archeologicznego (btw. głównego archeologa na Krecie) udało nam się dotrzeć do Burmistrza Rethymno i tak oto godzina 8:00 stoję ja, Anita i Sebastian w bramie do cmentarza naszych Rodaków w tym miejscu, które dla turystów jest tylko plażą i morzem, względnie przestrzenią do beztroskiej zabawy i odreagowywania stresów dnia codziennego. Grabie, widły, miotły, łopaty, wory na trawę - to nasze narzędzia. Zrobiliśmy tam porządek. Widać nawet, że dróżka między grobami jest usypana z kamieni. Jak napisałam na facebooku "Erasmus is not only about having fun". Jeżeli można, to pomożemy nic nie oczekując w zamian. Anita i Sebastian śmieją się, że to może odkupi nasze erasmusowskie grzechy :P no nie wiem, ja o tym nie decyduję! 






Kolejne dni to wytężona nauka greckiego. Piątek: final test. Przeczuwam zagładę...