wtorek, 17 września 2013

17 września 2012r., godz. 17:35. 365 dni

Zadajesz sobie kiedyś takie pytanie, co robiłeś rok temu w ten sam dzień, do którego ktoś dopisał zamiast dwójki na końcu roku tę paskudną trójkę? Spoko, tak? No spoko, tylko szkoda, że przenieśliśmy się w czasie o rok do przodu mimo, że nikt tego tak właściwie nie chciał. 

Rok temu dokładnie o 17.35 odlatywał mój samolot w miejsce, o którym nic nie wiedziałam. Jak widzę siebie wtedy oczami mnie takiej jaka jestem teraz, to nic tylko siąść i gorzko zapłakać. Ze wszystkim sobie poradziłam tak, jak się dało. Albo raczej tak, jak umiałam. Jakim ja się sobie wydaje dzieckiem teraz, gdy przypomnę sobie tę sierotę, która wysiadła z samolotu w Chani z 30 kilogramami bagażu na kolejne dziesięć miesięcy życia w miejscu, którego nazwy nie umiała nawet poprawnie zaakcentować. 

„Jak ja się o Ciebie bałam”, mówi do mnie dzisiaj babcia. A ja się o siebie nie bałam. Chyba czasami my martwimy się o swoje życie mniej, niż inni o nasze. Czy je lekceważymy?
Miasteczko, które wtedy było dla mnie tajemnicą, dziś jestem w stanie przejść z zamkniętymi oczami. Kiedyś gubiłam się na tych uliczkach, a dzisiaj na zdjęciach w sieci rozpoznaję najmniejsze z nich. Ile razy nasze buty zostawiały odciski na tych kamieniach… To jest nasza ulica, a nasz dom był kilka metrów za tym drzewem, które kwitnie na czerwono. Tu chodziliśmy na mrożony jogurt, a naprzeciwko tego miejsca była najlepsza pita w mieście. Na prawo od pity piłam najwspanialszą lemoniadę w swoim życiu, a podczas karnawału z Erasmusami tańczyliśmy tam do upadłego do Δεν ταιριάζετεσου λεώ . Czy chce mi się płakać, kiedy o tym myślę? Tak. Tak, bo w tych kilku miesiącach zawarło się to, czego każdy człowiek chyba pragnie. Poznawać ludzi i dzielić z nimi czas. Napełniać kieliszki dobrym winem w towarzystwie tych, z którymi ma się o czym porozmawiać a i o czym pomilczeć. Kąpać się w morzu ciemną nocą, leżeć na wodzie i patrzeć w gwiazdy. Zaniemówić na widok otwierających się przed nami obrazów, nie ręką ludzką uczynionych. Nie da się tego wymazać z pamięci. Ale wyobraźcie sobie najważniejsze –  jak trudno jest zapomnieć o tych wszystkich ludziach urodzonych na obcych nam ziemiach, którzy byli wtedy dla nas jak bracia i siostry, czasem poświęcając swój interes naszemu dobru. 

Brakowało mi wielu rzeczy, ale teraz odczuwam ich nadmiar. Nauczyłam się życia minimalisty. Kiedy jak przestępcy uciekaliśmy w deszczu w środku nocy zmieniając mieszkanie, rano obudziło nas jasne słońce, ale nie mieliśmy nawet kubka, w którym dałoby się zagrzać wodę na herbatę. Teraz do szczęścia potrzeba mi mniej, ale paradoksalnie trudniej mi to znaleźć. Minęły trzy miesiące od płaczliwej daty 7 lipca. Jestem już niewątpliwie innym człowiekiem. Chyba wszyscy jesteśmy.  

Straciłam moją miłość – przestrzeń i morze,ale dalej są ze mną ludzie. Kiedyś obiecałam tej parszywej dwójce podziękowania stwierdzając, że nie wiadomo czy zasłużą. Zrobiliście dla mnie więcej, niż mogłam sobie wyobrazić. Dzisiaj wam dziękuję, Anito i Sebastianie, za te wspaniałe miesiące spędzone pod jednym dachem, przy jednym stole. I choć czasami stawaliśmy przed trudnymi sytuacjami, to chyba zdaliśmy test z bycia małą rodziną. Dziękuję wam za całe to dobro, na które nie zasłużyłam. Chciałabym i życzę nam tego, żebyśmy jeszcze kiedyś usiedli razem przy tym plastikowym, ogrodowym stole, który zawsze był ubrudzony jedzeniem. Żeby znów wychylić się przez okno i oglądać ludzi spacerujących naszą uliczką, których rozmowy unosiły się ku nam na to nasze słodkie pierwsze piętro. Żeby znów po prostu gapić się na siebie i bez słów uśmiechnąć się, patrząc sobie w oczy i widząc, że ta druga osoba jest w tym właśnie momencie najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi. I być tej osoby lustrzanym odbiciem. 

Dwa miesiące z hakiem w miejscu, które jest naszą Ojczyzną. Najcięższe dwa miesiące w moim życiu i to nie dlatego, że odwykłam od obowiązków. Tylu problemów nie doświadczyłam od kiedy żyję, ale co najważniejsze – nie byłabym w stanie sobie tak z nimi radzić, gdyby te dziesięć miesięcy na Erasmusie nie odmieniło mnie jako człowieka. Ten czas dał mi odwagę, żeby walczyć o innych ludzi. Żeby spełniać swoje marzenia. Żeby podejmować trudne decyzje. Żeby po wylewie płaczu ocierać łzy i walczyć do końca, wojując dzielnie o swoje prawa. Bo ile razy słyszeliśmy ostatnio o umykającym życiu. I wtedy nachodzą nas myśli, jak chcemy, żeby to nasze życie wyglądało. Czy faktycznie chcemy robić to, co teraz budujemy? Czy będziemy szczęśliwi w swoim życiu będąc pod jednym dachem z osobami, z którymi jesteśmy teraz? Czy to jedno życie, które mamy jest tworzone przez nas, czy kształtujemy je przez cudze wymogi, albo przez ogólnospołeczne „bo tak trzeba”, „bo wypada”? 

Czuję, że tam 2294km na południe od domu jest kawałek mnie zagrzebany pod tym gorącym piaskiem, który w czerwcowe słoneczne dni parzył nam stopy. Dzisiaj, dokładnie rok po tym, jak otworzyłam „na wpół otwarte drzwi”, od samego rana leje rzęsisty deszcz. I mnie też łezka w oku się kręci, ale myślę o tym kolejnym roku jako o kolejnych drzwiach, które muszą pokazać coś jeszcze lepszego. Może nie będzie mi dane przejść z salonu do przedsionka… 

Odwagi! 



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz