środa, 10 lipca 2013

Czas się żegnać...



Jest sześć dni po moim przyjeździe i wreszcie zebrałam się na to, żeby ostatnie jedenaście dni opublikować tutaj w zapewne ostatnim już wpisie na tym blogu. Nikt tego nie zrozumie, nawet od nikogo tego nie zamierzam wymagać. Dobrze, że z marszu zaczęłam pracę, bo już by dla mnie trzeba było chyba szykować łóżko w Kobierzynie. Przede mną trzy miesiące bez Krety. To, że wracam (tym razem tylko jako gość, ale do swoich) jest już prawie pewne. O ile wszystko będzie biegnąć nadal tak, jak biegnie. 

Dziękuję wszystkim za obecność przez te najpiękniejsze w moim życiu dziesięć miesięcy. Mam nadzieję, że was nie zawiodłam. Mam nadzieję, że zdjęcia i opisy chociaż w małym pierwiastku były dla was wyobrażeniem tego wszystkiego, co było moją erasmusowską codziennością. Wreszcie – mam nadzieję, że to wszystko, o czym tu pisałam, co widzieliście i co wam starałam się streścić najjędrniej, zachęci was do odwiedzenia tej pięknej, jedynej w swoim rodzaju wyspy greckiej. Ten blog nie był powodowany moją pyszałkowatością, zarozumiałością czy chęcią popisania się przed wami „jak to u mnie nie jest wspaniale”. Mam nadzieję, że tak jak mi – doda(ł) wam odwagi, pozwoli(ł) wam przejść przez te „na wpół uchylone drzwi” w poszukiwaniu swojego szczęścia. Czasami wydarzenia, które są jeszcze dla nas tajemnicą przyszłości, a co do których jesteśmy nieco a nawet bardzo sceptyczni, będą jedynymi w swoim rodzaju momentami, z którymi rozstać się, to jak wyrwać sobie serce razem z duszą. 

Zapraszam zatem z łezką w oku do lektury. A z łezką dlatego, że pamiętam pierwsze „klepnięcia” wrześniowe, kiedy tu jeszcze niczego nie było. I szczerze – wątpiłam, że doprowadzę to do końca. Gratuluję sobie zatem sukcesu! A nagrodą niech będzie Mythosik z Lidla, bowiem tam jakoby na moje powitanie – tydzień grecki! Szczerze polecam bifteki, browarka i czipsy oregano.
A teraz przejdźmy do konkretów…




11 dni

Wczoraj rano pożegnaliśmy Anitę. W domu dalej patologia. Dziś rano przyjechała ZNOWU Anka i tym razem w towarzystwie Dominiki. Przypominają mi się nasze wakacje na Cyprze… Jakoś tak kończy się wszystko powoli, może to i dobrze, że jestem tutaj do 5 lipca. Mam czas na pogodzenie się z tym, że roczne wakacje z małymi elementami wysiłku esejowo – egzaminowego dobiegają końca. Plaża, spacerki, śniadania z TYMI warzywami, TYM frappe, z TYMI ludźmi, jakieś dodatki nowości typu impreza na plaży nie w Rethymno, plany na Samarię (przyp. po: w końcu nie pojechaliśmy). Walizka i plecak w szafie plus torba pod oknem przypominają mi o tym, że niedługo zbieram stąd swoje bety i wracam tam, skąd przybyłam. Tam, gdzie diabeł mówi dobranoc?
Wychodzimy na spacer, Młoda męczy bułę, że chce codziennie, bo lubi. Okej, w sumie często tego nie robiliśmy. Anka i Sebuś wychylają się przez okno. „Ona to się chyba cieszy że się wyprowadzacie. Nooooo, ja jej życzę, żeby się tutaj wprowadzili jacyś Hiszpanie”. Śpiewa mi Iggy Pop swojego passanger-a, z którym utożsamię się już za 11 dni.


7 dni, czyli tak zwany tydzień

Niby siódemka szczęśliwa a tutaj jajco a nie szczęście. Wczoraj pożegnanie Sebastiana, na KTELu znowu tłumy, skąd ich tu jeszcze tak dużo? Jadę z Panami, w trasie wspominamy bekowe wydarzenia. Dzwoni Anita. „Słyszysz toooo słyszyyyyyyyysz???????” a ja słucham i słyszę Back Down South Kings of Leon i czuję się, jakbym była tam z nią w Berlinie. KochamCięobustronie, bawsiędobrze. Na lotnisku Seba i Thodoris biegają od wagi do miary podręcznego w ryanairze, tu spodnie, tam buty wrzuć, to zroluj, papiery daj na dno. Nie wchodzi. Ubieraj to, ręcznik wywal. Miara, waga, jest ok. I śpią Panowie. Dziesięć minut przed szóstą, ja w bek, Seba ściąga sweter, ściąga pasek, zegarek też. Przechodzi. Pani mówi „haveanicetrip”, ubiera się Seba, torba na ramię i znika za bramkami. A my tradycyjnie stopem do domu, pięcioma samochodami tym razem. Skrzyżowanie śmierci pod Lidlem z Anglikiem, wjeżdża pod prąd, ci na niego coś wyklinają pod nosem, on zmieszany, ale chyba z wyrozumiałości do turystów zatrzymują się kierowcy, puszczają nas i jedziemy. Prawdę mówiąc mu współczuję, nie dość że w swoim kraju jeździ lewo, to jeszcze to skrzyżowanie śmierci z nogami jak ośmiornica albo dziesięciornica, zero świateł, zero znaków pierwszeństwa. Mam nadzieję, że dojechał do Heraklionu bez problemów. Jeszcze po drodze dzwoni do nas Sebastian. „Kaśka, to była najgłupsza decyzja w moim życiu, dziesięć stopni w Katowicach i pada deszcz”. Paradoksalnie szybciej było mu przemierzyć ponad dwa tysiące kilometrów niż nam siedemdziesiąt. I dlaczego tak?
Na zegarku dziesiąta, zwłoki wreszcie w łóżku. Wstaję i pusto. W domu bilans się zgadza, trzy osoby są, ale to nie to samo. Wracajcie.


4 dni 

Panowie z restauracji pod nami zwijają biznes, składają krzesła i stoły. Koniec pracy. Ale tej nocy nie pójdą do domu zaraz po zamknięciu. Na nielegalu wchodzimy do ogrodu, „przyjdźcie tak, żeby sąsiedzi nie widzieli”, na stole świeczki, kieliszki do wina i buteleczka. Poszła jedna, druga, trzecia, szósta.  Dzień „after” łatwy do wyobrażenia. 


2 dni 

Wczoraj pierwsze dwa pożegnania i już beczę. I w dodatku „STAY”, bez którego łatwiej byłoby mi odjeżdżać.


Lot jutro o 6:30 

Przystanek, 30 stopni, jadę na Uniwersytet po papiery. Autobus wspaniałomyślnie 40minut później przyjeżdża, dając szansę pewnemu „ruskowi” jak to powiadają ludzie, wyprowadzić mnie z równowagi. „On nie ma rozkładu, przyjeżdża jak chce, trzeba czekać”. Taaaaaaaa… Serio? Jakoś nie zauważyłam przez te dziesięć miesięcy -.- 

Pięć godzin do odjazdu autobusu na lotnisko. Jestem niespakowana. 

Szafa załadowana po brzegi, walizki nie ma kto z niej ściągnąć. Trzy godziny latania między półkami, komodami i bibelotami. Muszę zmieścić się w 20+15+10kg. A bibelotów troszkę. 

Nasze wyjście z domu – akcja tak zwany liść dębu. Opróżniając mieszkanie trzeba było się pozbyć butelek, których niektóre tylko egzemplarze kolekcjonowaliśmy na naszych szafkach w kuchni. Wynosimy, ustawiamy murkiem pod domem, a tu idzie sąsiadka, która w ostatnim tygodniu zaczęła z nami toczyć batalię o śmieci. My dzida do domu po kolejne butelki, drzwi zamykamy a ta w furii pięściami po drzwiach. Wychodzimy, Thodoris tłumaczy, że to „tylko na zdjęcia” i że posprzątamy. Zdjęcia zrobione, butelki zostały. Tak oto pożegnaliśmy podłe sąsiadki. I to nie jest tak, że to my jesteśmy tymi złymi. Niektórym po prostu się w dupach od nudy poprzewracało. Jakoś zawsze wynosiliśmy śmieci na ulicę i samochód je zbierał, a tym razem one mają problem, bo im śmierdzi. Mówię Konfiturze, że to z kanalizacji. A ta do mnie, że ona kartonem przykryła i już nie ma zapachu. Widzisz i nie grzmisz! 

KTEL zalany łzami. Trasy nie skomentuję. 

Lotnisko: małe przepakowanie i idealnie mieścimy się w małych limitach z hakiem dopuszczalnym. Przyjechałam tutaj z trzydziestoma kilogramami. Wyjeżdżam z jakimiś czterdziestoma ośmioma. Zapas oliwy, oliwek, raki i rakomelo. Do tego feta, herbata górska i prawie jak w Rethymno.
Nie poruszę pewnego tematu, ale uwierzcie, ciężko się wraca. Bo wszystko zaczyna się dziać pod koniec. 

Pisałam we wrześniu, że „ryzykując w tym przypadku do stracenia jest bardzo mało, praktycznie nic, natomiast zyskać można wiele”. Miałam rację ale i się myliłam. Nie wiedziałam, że zyskam znacznie więcej, niż myślałam. Jestem teraz w tym samym miejscu, gdzie 17 września wylądowałam nie wiedząc o tym miejscu nic. Nie umiałam przeczytać ani słowa po grecku. Teraz opuszczam to miejsce wiedząc znacznie więcej, ale jeszcze i tak nie dość wystarczająco. 

Wyjechałam tylko na chwilę i już wróciłam.  

Do października, Kreto!