Jest sześć dni po moim przyjeździe i wreszcie zebrałam się
na to, żeby ostatnie jedenaście dni opublikować tutaj w zapewne ostatnim już wpisie
na tym blogu. Nikt tego nie zrozumie, nawet od nikogo tego nie zamierzam
wymagać. Dobrze, że z marszu zaczęłam pracę, bo już by dla mnie trzeba było
chyba szykować łóżko w Kobierzynie. Przede mną trzy miesiące bez Krety. To, że
wracam (tym razem tylko jako gość, ale do swoich) jest już prawie pewne. O ile
wszystko będzie biegnąć nadal tak, jak biegnie.
Dziękuję wszystkim za obecność przez te najpiękniejsze w
moim życiu dziesięć miesięcy. Mam nadzieję, że was nie zawiodłam. Mam nadzieję,
że zdjęcia i opisy chociaż w małym pierwiastku były dla was wyobrażeniem tego
wszystkiego, co było moją erasmusowską codziennością. Wreszcie – mam nadzieję,
że to wszystko, o czym tu pisałam, co widzieliście i co wam starałam się
streścić najjędrniej, zachęci was do odwiedzenia tej pięknej, jedynej w swoim
rodzaju wyspy greckiej. Ten blog nie był powodowany moją pyszałkowatością,
zarozumiałością czy chęcią popisania się przed wami „jak to u mnie nie jest
wspaniale”. Mam nadzieję, że tak jak mi – doda(ł) wam odwagi, pozwoli(ł) wam
przejść przez te „na wpół uchylone drzwi” w poszukiwaniu swojego szczęścia.
Czasami wydarzenia, które są jeszcze dla nas tajemnicą przyszłości, a co do
których jesteśmy nieco a nawet bardzo sceptyczni, będą jedynymi w swoim rodzaju
momentami, z którymi rozstać się, to jak wyrwać sobie serce razem z duszą.
Zapraszam zatem z łezką w oku do lektury. A z łezką dlatego,
że pamiętam pierwsze „klepnięcia” wrześniowe, kiedy tu jeszcze niczego nie
było. I szczerze – wątpiłam, że doprowadzę to do końca. Gratuluję sobie zatem
sukcesu! A nagrodą niech będzie Mythosik z Lidla, bowiem tam jakoby na moje
powitanie – tydzień grecki! Szczerze polecam bifteki, browarka i czipsy
oregano.
A teraz przejdźmy do konkretów…
11 dni
Wczoraj rano pożegnaliśmy Anitę. W domu dalej patologia.
Dziś rano przyjechała ZNOWU Anka i tym razem w towarzystwie Dominiki.
Przypominają mi się nasze wakacje na Cyprze… Jakoś tak kończy się wszystko
powoli, może to i dobrze, że jestem tutaj do 5 lipca. Mam czas na pogodzenie
się z tym, że roczne wakacje z małymi elementami wysiłku esejowo – egzaminowego
dobiegają końca. Plaża, spacerki, śniadania z TYMI warzywami, TYM frappe, z
TYMI ludźmi, jakieś dodatki nowości typu impreza na plaży nie w Rethymno, plany
na Samarię (przyp. po: w końcu nie pojechaliśmy). Walizka i plecak w szafie plus torba pod oknem
przypominają mi o tym, że niedługo zbieram stąd swoje bety i wracam tam, skąd
przybyłam. Tam, gdzie diabeł mówi dobranoc?
Wychodzimy na spacer, Młoda męczy bułę, że chce codziennie,
bo lubi. Okej, w sumie często tego nie robiliśmy. Anka i Sebuś wychylają się
przez okno. „Ona to się chyba cieszy że się wyprowadzacie. Nooooo, ja jej
życzę, żeby się tutaj wprowadzili jacyś Hiszpanie”. Śpiewa mi Iggy Pop swojego
passanger-a, z którym utożsamię się już za 11 dni.
7 dni, czyli tak zwany tydzień
Niby siódemka szczęśliwa a tutaj jajco a nie szczęście.
Wczoraj pożegnanie Sebastiana, na KTELu znowu tłumy, skąd ich tu jeszcze tak
dużo? Jadę z Panami, w trasie wspominamy bekowe wydarzenia. Dzwoni Anita.
„Słyszysz toooo słyszyyyyyyyysz???????” a ja słucham i słyszę Back Down South
Kings of Leon i czuję się, jakbym była tam z nią w Berlinie.
KochamCięobustronie, bawsiędobrze. Na lotnisku Seba i Thodoris biegają od wagi
do miary podręcznego w ryanairze, tu spodnie, tam buty wrzuć, to zroluj,
papiery daj na dno. Nie wchodzi. Ubieraj to, ręcznik wywal. Miara, waga, jest
ok. I śpią Panowie. Dziesięć minut przed szóstą, ja w bek, Seba ściąga sweter,
ściąga pasek, zegarek też. Przechodzi. Pani mówi „haveanicetrip”, ubiera się
Seba, torba na ramię i znika za bramkami. A my tradycyjnie stopem do domu,
pięcioma samochodami tym razem. Skrzyżowanie śmierci pod Lidlem z Anglikiem,
wjeżdża pod prąd, ci na niego coś wyklinają pod nosem, on zmieszany, ale chyba z
wyrozumiałości do turystów zatrzymują się kierowcy, puszczają nas i jedziemy. Prawdę
mówiąc mu współczuję, nie dość że w swoim kraju jeździ lewo, to jeszcze to
skrzyżowanie śmierci z nogami jak ośmiornica albo dziesięciornica, zero
świateł, zero znaków pierwszeństwa. Mam nadzieję, że dojechał do Heraklionu bez
problemów. Jeszcze po drodze dzwoni do nas Sebastian. „Kaśka, to była
najgłupsza decyzja w moim życiu, dziesięć stopni w Katowicach i pada deszcz”.
Paradoksalnie szybciej było mu przemierzyć ponad dwa tysiące kilometrów niż nam
siedemdziesiąt. I dlaczego tak?
Na zegarku dziesiąta, zwłoki wreszcie w łóżku. Wstaję i
pusto. W domu bilans się zgadza, trzy osoby są, ale to nie to samo. Wracajcie.
4 dni
Panowie z restauracji pod nami zwijają biznes, składają
krzesła i stoły. Koniec pracy. Ale tej nocy nie pójdą do domu zaraz po
zamknięciu. Na nielegalu wchodzimy do ogrodu, „przyjdźcie tak, żeby sąsiedzi
nie widzieli”, na stole świeczki, kieliszki do wina i buteleczka. Poszła jedna,
druga, trzecia, szósta. Dzień „after”
łatwy do wyobrażenia.
2 dni
Wczoraj pierwsze dwa pożegnania i już beczę. I w dodatku
„STAY”, bez którego łatwiej byłoby mi odjeżdżać.
Lot jutro o 6:30
Przystanek, 30 stopni, jadę na Uniwersytet po papiery.
Autobus wspaniałomyślnie 40minut później przyjeżdża, dając szansę pewnemu
„ruskowi” jak to powiadają ludzie, wyprowadzić mnie z równowagi. „On nie ma
rozkładu, przyjeżdża jak chce, trzeba czekać”. Taaaaaaaa… Serio? Jakoś nie
zauważyłam przez te dziesięć miesięcy -.-
Pięć godzin do odjazdu autobusu na lotnisko. Jestem
niespakowana.
Szafa załadowana po brzegi, walizki nie ma kto z niej ściągnąć.
Trzy godziny latania między półkami, komodami i bibelotami. Muszę zmieścić się
w 20+15+10kg. A bibelotów troszkę.
Nasze wyjście z domu – akcja tak zwany liść dębu.
Opróżniając mieszkanie trzeba było się pozbyć butelek, których niektóre tylko
egzemplarze kolekcjonowaliśmy na naszych szafkach w kuchni. Wynosimy, ustawiamy
murkiem pod domem, a tu idzie sąsiadka, która w ostatnim tygodniu zaczęła z
nami toczyć batalię o śmieci. My dzida do domu po kolejne butelki, drzwi zamykamy
a ta w furii pięściami po drzwiach. Wychodzimy, Thodoris tłumaczy, że to „tylko
na zdjęcia” i że posprzątamy. Zdjęcia zrobione, butelki zostały. Tak oto
pożegnaliśmy podłe sąsiadki. I to nie jest tak, że to my jesteśmy tymi złymi.
Niektórym po prostu się w dupach od nudy poprzewracało. Jakoś zawsze
wynosiliśmy śmieci na ulicę i samochód je zbierał, a tym razem one mają
problem, bo im śmierdzi. Mówię Konfiturze, że to z kanalizacji. A ta do mnie,
że ona kartonem przykryła i już nie ma zapachu. Widzisz i nie grzmisz!
KTEL zalany łzami. Trasy nie skomentuję.
Lotnisko: małe przepakowanie i idealnie mieścimy się w
małych limitach z hakiem dopuszczalnym. Przyjechałam tutaj z trzydziestoma
kilogramami. Wyjeżdżam z jakimiś czterdziestoma ośmioma. Zapas oliwy, oliwek,
raki i rakomelo. Do tego feta, herbata górska i prawie jak w Rethymno.
Nie poruszę pewnego tematu, ale uwierzcie, ciężko się wraca.
Bo wszystko zaczyna się dziać pod koniec.
Pisałam we wrześniu, że „ryzykując w tym przypadku do
stracenia jest bardzo mało, praktycznie nic, natomiast zyskać można wiele”.
Miałam rację ale i się myliłam. Nie wiedziałam, że zyskam znacznie więcej, niż
myślałam. Jestem teraz w tym samym miejscu, gdzie 17 września wylądowałam nie
wiedząc o tym miejscu nic. Nie umiałam przeczytać ani słowa po grecku. Teraz
opuszczam to miejsce wiedząc znacznie więcej, ale jeszcze i tak nie dość
wystarczająco.
Wyjechałam tylko na chwilę i już wróciłam.
Do października, Kreto!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz