Mamy początek
kwietnia. Ostatni wpis na blogu – połowa lutego. Wstyd mi strasznie i prawdę
mówiąc teraz ciężko płacę za to, że nie dawałam znaku życia już tak długo.
Wszystko teraz dzieje się na fanpageu na facebooku, gdzie zdjęcia dodawane są
regularnie, terminowo, elegancko. Opisów jednak brak, bo miało to być domeną
bloga i nadal chcę to utrzymywać w takiej formie. Zainteresowanych fotorelacją
na bieżąco odsyłam na fanpage. Tych z was, którzy oprócz przekazu wizualnego
chcieliby jednak od czasu do czasu coś przeczytać serdecznie przepraszam za
prawie dwumiesięczne zaniedbanie. Jak zaraz się przekonacie działo się tu
bardzo dużo przez ten czas.
Poniższy wpis
będzie piekielnie długi. Wybrałam tylko kilka zdjęć a i tak jest ich prawie 140.
To jest niezbędne minimum, żeby pokazać wam, co od połowy lutego dzieje się w
moim drugim domu z moją drugą rodziną. I znów nie przesadzam określając tak
ludzi, z którymi przyszło mi tu żyć. Zapewne jeden z ostatnich wpisów będzie
dotyczył tej części Erasmusa, której nie spodziewałabym się nigdy, przenigdy.
Nie mówmy jednak o kwestiach ostatecznych, skupmy się na tym co tu i teraz.
Poniżej dla
uprzyjemnienia czytania polecam zapodać sobie dawkę współczesnej muzyki greckiej,
która jest tłem do pysznych śniadań z pachnącą kawą, wybrzmiewa w słuchawkach w
drodze na Uniwersytet, jest idealną towarzyszką gotowania obiadów oraz ich
konsumpcji, oraz tej, która wprawia nasze niezdarne ciała w ruch podczas
nocnych wojaży po klubach. Odpalać, ładować, słuchać i czytać.
Drugi semestr
zaczął się od nowa. Wylądowałam w Atenach 12 lutego i tego samego dnia miałam
popłynąć promem na Kretę. Sprawy przybrały jednak trochę inny bieg. Stało się
to za sprawą pytania Patryka, naszej ateńskiej dobrej duszy, która wędrowców na
trasie Grecja – Polska gości w swoich włościach w jedynej w swoim rodzaju
stolicy w Europie, mojej nowej miejskiej miłości – Atenach. „To co, jutro
płyniesz na Kretę? Rano możesz wreszcie zobaczyć Akropol a wieczorem weźmiesz
prom”. Tak miało być. Akropol, no właśnie… Moja klątwa. Nie udało mi się
zobaczyć Akropolu w drodze do Polski i jak się miałam przekonać 13 lutego,
również w drodze powrotnej na Kretę. Dwa razy zaliczyć Ateny i nie wejść na
Akropol. Taki pech może przydarzyć się tylko nielicznym. Niestety, nie było mi
dane zobaczyć tej perełki rankiem kolejnego dnia, ale za to w Muzeum Akropolu
spędziłam dobre kilka godzin. Promem wieczorem udałam się na Kretę, która 14
lutego, w święto zakochanych, przywitała mnie taką burzą, jakiej tutaj jeszcze
nie doświadczyłam. W domu już czekały mnie listy od przyjaciół, z którymi dane
mi było dzielić te zwariowane miesiące w pierwszym semestrze. Mieszkanie było
jak mapa, z odciskami palców wszystkich tych wspaniałych ludzi. W niepozornych
i najmniej spodziewanych miejscach kartki, rysunki, zdjęcia, wspomnienia.
Dziękuję Wam.
Kolejne dni
upływały w rozluźnionej atmosferze podróżowania pomarańczowym Picanto po wyspie
z ostatnim polskim Erasmusem przebywającym na Krecie tylko jeden semestr –
Pawłem – oraz jego dwójką kompanów ze Stolicy – Olą i Mateuszem. Knossos, Agios
Nikolaos, Kournas Lake, Chania. W tle polskie i greckie hity muzyczne, w
bagażniku wyposażenie piwkowe, deska nad bagażnikiem zapełniona kapslami od butelek.
Na pełnym luzie, iście wakacyjny klimat, wszystko idealne jak na dobry początek
nowego semestru.
I pożegnanie
hiszpańsko – włosko – węgierskiej ekipy. Znowu muszę się przyznać, że beczałam
jak głupia, kiedy o 3 nad ranem cała ta banda wpakowała się ze swoimi
czternastoma bagażami w dwa samochody i odjechała w stronę znienawidzonego
przeze mnie miejsca – lotniska w Chani. Niech je cholera weźmie.
Potem wróciła
Anita, po drodze wykręcając mi taki numer, że chciałam rezerwować bilety do
domu i rezygnować z drugiego semestru. „Nie przyjadę, pokłóciłam się z
przyjaciółką, na uczelni sprawy się pokomplikowały. Nie mogę. Przepraszam”. W
ostatecznym rozrachunku w progu naszego wspólnego domu 24 lutego stanął
Rudzielec, prawdziwa żmija wychowana na własnym łonie. Tak się złożyło, że był
to czas przedkarnawałowy i nasi greccy przyjaciele wyciągali nas na różne
imprezy. Od tamtego czasu prawie każdy środowy wieczór spędzamy w Empire na
imprezie w stylu salsa. Oprócz ludzi z naszego towarzystwa wiekowego że tak się
wyrażę spotkać tam można również profesora z Uniwersytetu, u którego miało się
zajęcia w zeszłym semestrze (swoją drogą ów Pan kiedyś studiował na WZiKSie,
dlatego też po polsku mogłam z nim trochę porozmawiać, nazwiska pracowników
Wydziału jeszcze pamięta, niektórzy pracują nadal, niektórzy już nie). I
kolejna atrakcja wieczoru – tańcząca salsę nasza nauczycielka greckiego Eleni,
która z językiem angielskim ma mało wspólnego, za to usilnie stara się mówić do
nas po grecku w maksymalnie zwolnionym tempie przekonana, że mówiąc powoli
zrozumiemy wszystko. Z Eleni robimy dwie strony z podręcznika – tak wyglądają
zajęcia piątkowe. Z Marią za to dwa rozdziały we środę i dwa we czwartek. Z
tego powodu w jeden miesiąc mamy za sobą połowę książki, którą w zeszłym
semestrze grecka grupa intermediate zrobiła w ciągu semestru.
8 marca, Dzień
Kobiet. Najlepszy prezent dla bab – wypad do Aten. Razem z Anitą zawitałyśmy w
progach owej dobrej duszy ateńskiej – Patryka. 8 marca miał być dniem, w którym
wreszcie zaliczę Akropol. W sumie powinnam była być przygotowana na wszystko.
Naiwnie myślałam, że trzecie podejście zakończy się sukcesem. O jakże się
myliłam! Droga na Akropol znowu skończyła się porażką. Powód? Strajk
pracowników Akropolu. Nigdzie nie ogłoszony, nikomu nie wiadomy. Po prostu
strajkujemy, turystów nie wpuszczamy. Wyobraźcie sobie moją frustrację. No
prawdę mówiąc to już brała mnie brzydkosłowna ******, no ile można, niby do
trzech razy sztuka a tutaj co? Takie jaja! Ale, ale… Dzień później, prawdę mówiąc
nie wiem jakim cudem, zaliczyłam ten punkt numer jeden przeciętnego turysty na
trasie ateńskich zabytków. Ale też o mały włos by nam się to nie udało. W
wieczór dniokobietowy bawiliśmy się z Anitą i Patrykiem na imprezie
zorganizowanej dla damskiej części Ambasady Polskiej w Atenach w Terinie
(restauracji zarządzanej przez niesamowicie miłą Marzenkę, Polkę), wcześniej
odwiedzając umiłowane przeze mnie miejsce – Brettos – które serwuje
niesamowicie dobrą nalewkę śliwkową. Żeby się zmieścić na tych kilkudziesięciu
metrach kwadratowych trzeba mieć niezwykłego farta. Wróciwszy do domu o
względnie przyzwoitej porze i po przespanej całej nocy wstaliśmy leniwie dnia
następnego. Ja z priorytetem wiadomym. Akropol zamykają 14:45, my wchodzimy
14:20. Jogging po wzgórzu, kilka zdjęć, bramki trzask, do widzenia. Mission
completed. Potem trochę słodkości i dobra kawka, obiadek „u Marzenki” wieczorem
17 urodziny chłopaczka ze wspólnoty Patryka i dzikie tańce z greckimi
babusiami. I dzień trzeci, dołączyli do nas Thodoris i Leonidas, przemili
greccy młodzieńcy. Thodoris studiuje z nami w Rethymno, Leonidas uczy się w
Niemczech. Wspólny spacer na Wzgórze Filopaposa, później Gazi – poprzemysłowa
część Aten. COŚ NIESAMOWITEGO. Zakochałam się w tym miejscu bez pamięci. Przypomina
mi Zagłębie Ruhry, ale ze swoim własnym klimatem i otoczką pewnego rodzaju
nieprzyzwoitości. Poczytajcie trochę o tym miejscu, dowiecie się co mam na
myśli. Wieczorem prom i wracamy do domu.
A propos
powrotów do domu. 12 marca, rozmawiamy z Anitą o tym, że Sebastian ma problemy
żeby dostać się do Rethymno. Jest w drodze, nie wiemy kiedy będzie na miejscu,
co się z nim dzieje. Dzwonek do drzwi, bez sprawdzenia kto to otwieramy z
myślą, że świeża polska krew erasmusowska z Krakowa Kasia zaraz stanie w
drzwiach. Gadamy, gadamy, gadamy a tu nagle męskie „DZIEŃ DOBRY”. Oczom nie
wierzę, oto Sebastian, brakujące ogniwo. Jesteśmy wreszcie wszyscy. I od tej
chwili nasz Polish House jest w komplecie. Zaczynamy odliczanie do największej
imprezy w mieście, do Karnawału. Jest to wydarzenie bezprecedensowe, plasujące
się na drugim miejscu, zaraz po mieście Patra, w rankingu na najlepszy Karnawał
w Grecji. Do naszej ekipy dołącza mieszkaniec Aten, Patryk. I tak oto w gronie
Erasmusowsko – Ateńskim zaczynamy trzy dni największej imprezy, w jakiej
kiedykolwiek uczestniczyłam. Trzy dni zabawy, trzy wersje strojów.
Przygotowania trwały względnie krótko, efekt niesamowity. Przejęłam
odpowiedzialność za karnawałowy make up, mając za sobą podobne artystyczne
doświadczenia i tak oto piątek stał się dniem pod hasłem Pin Up Girls, w sobotę
zamieniliśmy się w mimów a w niedzielę (punkt kulminacyjny, dzień Wielkiego
Korowodu Karnawałowego) operowaliśmy w odległej czasoprzestrzeni jaskiniowców
zamieniając dżinsy i t-shirty na skórzane wdzianka z kośćmi dinozaurów we
włosach stając się znowu jedną wielką rodziną… Flinstonów. Opisać tego
wszystkiego się nie da, działo się bardzo dużo i zmieniło się bardzo dużo.
Jednogłośnie chyba możemy stwierdzić, że melanż trwał i popłynęliśmy.
I powoli
docieramy do wydarzeń ostatnich tygodni. Zasiedzieliśmy się trochę w tym naszym
Rethymno, więc wyszłam z inicjatywą wypadu do Myli Gorge. Dla mnie i Sebastiana
był to już drugi raz. Tym razem udało nam się zebrać większą grupę i tak oto przemierzyliśmy
znowu te kilkanaście kilometrów w gorącym słońcu, kończąc nasz spacerek w
knajpie w Xiro Chorio (tym samym, który pewnej listopadowej nocy przyprawił
mnie o zawał serca). Po drodze zgubiliśmy część Włosko – Hiszpańską, dzięki
Bogu odnalezioną po dłuższej chwili oczekiwania. Wszyscy wrócili cali i w
jednym kawałku.
25 marca w
Grecji jest świętem narodowym, tak jak nasz Dzień Niepodległości. Z tej okazji
w mieście odbyła się parada, którą od samego początku do samego końca
obserwowaliśmy. Zakochałam się w strojach greckich, najbardziej w tym kobiecym
na trzecim zdjęciu z pomarańczowymi elementami. Przepiękne, przecudowne!
I Wielkanoc.
Tutaj obchodzi się ją w maju. Nawet w kościele katolickim, który jest w
Rethymno nie ma obrzędu wielkanocnego zgodnie z naszym kalendarzem. My jednak,
kierowani tradycją w jakiej nas wychowano, chcieliśmy „po Bożemu” spędzić te
Święta. Tydzień wcześniej ustaliliśmy z tutejszym księdzem, że w sobotę
poświęci nasz śródziemnomorski koszyczek. Wielka Sobota: zakupy i malowanie
jajek. Wieczorem Msza (dla nas taka jakby Rezurekcja) z jajami i całą resztą
dobrobytu w koszyku, w tym z zachomikowaną polską szynką, którą Sebastian
przywiózł z Polski. Wielka Niedziela: do wspólnego wielkanocnego stołu
zasiedliśmy razem z Hiszpanką Marią i Włochem Andreą. U nich nie celebruje się
śniadania. A tak swoją drogą (zgodnie z regułą co kraj, to obyczaj) nie
wiedziałam, że w niektórych częściach Polski na śniadanie je się białą
kiełbasę… A może to nasza tradycja bezkiełbasowa jest nietypowa? Nie mam
pojęcia. Co później? Spacerek do portu i wieczorem wspólny obiad. A w lany
poniedziałek kierunek plaża. W programie leżenie plackiem na cieplutkim piasku
i pierwsza kąpiel w morzu w tym roku, podczas gdy podobno na północy w dalekiej
krainie zwanej Polską ludność w łapach zamiast pistoletów na wodę dzierżyła
kulki ze śniegu. Tak oto wygląda równowaga w przyrodzie! U nas „czasem słońce,
czasem słońce”, u was… Wolę nie myśleć!
No i to by było
na tyle. Chyba ze dwie godziny już tak siedzę i piszę i teraz obiecuję nie Wam,
ale sobie, że więcej takiej kary nie chcę przeżywać.
Zbliża się teraz
okres odwiedzin naszych znajomych. Ruszył Ryanair z Wrocławia i Katowic, bilety
tanie jak barszcz. U mnie sezon odwiedzin otwiera czwórca starych polityków
społecznych: Olga, Iza, Ewa i Tomek. Potem w progi Polish House’u zawitają
Agnieszka z Weroniką. Przedłuża sobie weekend majowy moja Siostra, wpadając
tutaj na dwa tygodnie, a początkiem czerwca mam inspekcję i kontrolę
rodzicielską w postaci Szanownej mojej Matki Rodzicielki w towarzystwie jej
Brata, a mojego Wujka. Najbliższy tydzień upłynie mi pod znakiem ponadprzeciętnego nadrabiania zaległości esejowo – wypracowaniowo – projektowych.
I tak już od rana do wieczora siedzimy ostatnio na Uniwerku a i tak robota
dalej nie rusza. Jak widzicie Erasmus to nie jest tylko leżenie dupą do góry na
rozgrzanym piasku. A ostatnimi czasy doszłam do wniosku, że wymagania
profesorów tutaj na Uniwersytecie rosną w miarę pogłębiania się mojej
znajomości języka greckiego. Ja teraz muszę chodzić na wykłady po grecku, jajco
z tym, że prawie nic z nich nie rozumiem, ale chodzę, na listę się wpisuję jak
normalny student Grek. I miałam nawet ostatnio prezentację, Bogu dzięki, po
angielsku. Prezi znów zrobiło szał, nikt nie wie tutaj co to jest, z czym się
to je i od której strony się za to zabrać. Wygląda za to na maksymalnie
profesjonalny i mega trudny program do obsłużenia. I niech oni tak twierdzą, my
tam swoje wiemy.
Dziękuję Wam za
Waszą cierpliwość. Póki co: bez odbioru! I trzymam kciuki za lepszą pogodę w
Polsce, bo mi jest Was wszystkich strasznie szkoda. My już śpimy przy otwartych
oknach. Niech Wasze też wkrótce się otworzą.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz