Bałam się, że nie będę miała co robić przez te dwa
tygodnie w Polsce. Nie miałam racji! Teraz dopiero dotarło do mnie, jak
brakowało mi tych wszystkich ludzi, z którymi dzieliłam ostatnie lata
zawdzięczając to czy to systemowi edukacji, czy też własnym szeroko pojętym
aktywnościom towarzysko – podróżniczym. Wszyscy, których spotkałam i z którymi
widzieć mi się nie udało ze względu na mój niewystarczająco długi powrót (czy też przeze mnie nazywany dwutygodniowym
okresem hibernacji) działają mnie rewitalizująco jak drogi krem na skórę
naszych mam. Nie, nie, nie. Botox nie wchodzi w grę. ABSOLUTNIE.
Zrelaksowałam się nie tylko przyjemnymi wypadami odwiedzając
miejsca w Krakowie, których zapach kojarzy mi się tylko z tym miastem, ale i w
domu – więcej czasu z rodziną i spacery z Noelem, których bardzo mi brakowało
przez te 130 dni.
Zdziwiło mnie to, że doświadczyłam pierwszy raz życia w
dwóch rzeczywistościach. Tu i tam, niby jeden człowiek a funkcjonuje zupełnie
inaczej. Gdzie jest mi lepiej? To pytanie padało często nad talerzami
wypełnionymi domową pizzą, tatarem, schabem ze śliwkami, zupą ogórkową, nad
filiżankami i szklanicami z grzańcem galicyjskim, winem, dobrą kawą, herbatą,
albo też (od czasu do czasu) nad kielonem wypełnionym wodą ognistą. Nawet nie
wiecie jak ciężkie jest to pytanie i jak ciężko jest znaleźć jedną,
zdecydowanym ruchem nakreśloną odpowiedź.
Znów otwieram te drzwi, przez które wchodziłam 17 września.
Niby wracam do „pewnego”, bo cztery kąty są, coś tam już wyduszę w bólach z
siebie po grecku, część towarzystwa została. Ale kto wie, co przyniesie
przyszłość? Ze swojej strony zrobię wszystko, żeby było przynajmniej tak
wspaniale jak w pierwszych miesiącach tej przygody.
Plany? Powiedzmy, że jakieś tam mam. Dostałam kalendarz.
Ciekawe czy skończy tak, jak ten zeszłoroczny, gdzie od wpisu z datą 17
września znaleźć można jedynie carte blanche.
I na koniec podziękowania. Dla kogo? Dla tych wszystkich,
którzy od nas odeszli po pierwszym semestrze. Szczególnie czułe buziaki kieruję
w stronę Wschodu i jego reprezentantki przez nas ochrzczonej jako Geia Sas, z
którą przejeździłam i zobaczyłam tak dużo mimo, że czasami ostre noże błyskały
swoimi ostrzami w nasze niewyparzone mordy. Do Stolicy, gdzie stacjonuje silna
grupa pod wezwaniem w postaci Pana Prezydenta Kopery, który zawsze z butelką w
ręce wznosił toasty z bogactwem słownictwa na miarę wieszcza narodowego, oraz do niezastąpionego dystrybutora filmów
Tomasza oraz... Kiruniuni, naszej
kulinarnej doskonałości, hejterki i najlepszej tancerki w Metropolis. Do Lublina
– do nieocenionej pomocy Jacka, którego cierpliwość i umysł analityka pomogły
mi zagłębić się w tajniki skomplikowanych wielodeskowych (przez
profesjonalistów zjawiska te nazywane są ułamkami) wzorów statystycznych. I
wreszcie na saaaamą północ - do
Agnieszki i Wojtka, niezastąpionego duetu pingpongowych maniaków
funkcjonujących w trybie sowa.
No i co? Brakuje podziękowań dla dwóch osób. Zobaczymy
mordeczki, czy zasłużycie. O kim mowa? Anita i Sebastian. Boże, dodaj siły,
żebyśmy się nie pozabijali, bo szkoda by było tych narzędzi, które by do tego
posłużyły. Trójca (nie)święta płynie dalej pod banderą ERASMUSA!
A dla was zdjęcia z zimowej Polski i kolejne miejsca w
Atenach, które zdążyłam zobaczyć za drugim podejściem. Akropol zostawiam na
trzecie, bo podobno do trzech razy…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz