Nasze okręty cumują powoli do krajów ojczystych. Smutno,
smutno, smutno. Co poradzić? I ja też zawijam na dwa tygodnie do Polski, co
wywołuje we mnie takie uczucie, którego nie jestem w stanie nazwać. I cieszę
się, i jest mi przykro. Nie wiem, dziwnie bardzo. NIESAMOWICIE. Dochodzą też do
mnie wieści, że Ojczyzna spowita jest całkowicie warstwą śniegu. Jest pięknie,
ale lód i sakramencki mróz. Zatem czeka mnie dwutygodniowa hibernacja. Daj Boże
przeżyć.
Do domu o mało nie pojechałam bez bagażu. A ostatnie dni –
wolę nie relacjonować tego żeglowania. Ale o jednym wydarzeniu warto wspomnieć.
Z ramienia uczelni niestety nie mamy zapewnionych żadnych „atrakcji”, typu
imprezy organizowane przez ESN, czy COKOLWIEK. Natomiast dzięki koneksjom
naszego rodaka Jacka pewien pub zorganizował dla nas bal. Niech żyje bal!
Pierwsza, zorganizowana przez kogoś impreza dla Erasmusów. I to w momencie,
kiedy dla niektórych ta przygoda się kończy. O zgroooozo. Ale zabawa była
przednia.
Jeszcze mój komentarz dotyczący przekonania o panującym w
Grecji kryzysie. Kilka dni temu wieczorem wpada do nas do mieszkania Irene z
pytaniem, co dzieje się w 7daysie (sklep). Podobno rozdają jakieś bony, smażą
się na grillu souvlaki, beczka z piwem stoi przy wejściu do sklepu i jest nawet
wynajęty DJ. No to chodźmy sprawdzić. Idziemy, a tam… Okazuje się, że z okazji
otwarcia sklepu (jest tam odkąd pamiętam, ale wcześniej nie było okazji więc
czemu by nie teraz?) organizują imprezę. Darmowe jedzenie i picie. I to nie tak
jak sobie możecie wyobrazić w Polsce, gdzie na wigilii w Radomiu ze stołów
znikło wszystko w pierwszych minutach i potem nie było niczego. Tutaj jedzenie
znikało, ale oni donosili, donosili, donosili. I to naprawdę dobre rzeczy.
Wniosek: jeżeli tak wygląda kryzys w Grecji, to ja chce taki sam kryzys w
Polsce. Impreza trwała całą noc. Tak się bawi Rethymno, które ja w tym momencie
z bólem serca żegnam na pół miesiąca.
Jeszcze tylko jedna zabawna rzecz z promu: miło zobaczyć
ludzi chodzących jak po kilku głębszych, kiedy to chwiejnym krokiem
przemierzają korytarze pokładu. Niby wszyscy na kozaka, że oni się falom nie
dadzą, a jednak nóżka staje nie tam gdzie by się tego chciało. Ot, taki mój
malutki kabarecik kilkudziesięciu aktorów i jednego widza. No i nie uwierzę już
nigdy jak mi ktoś powie, że w ogóle nie trzepie. Trzepie i to czasem gorzej niż
w samolocie.
A Ateny… Niewysłowione, nieogarnione, nie-do-o-pisania! Mówią,
że brzydkie. Mówią, że piękne. Trzeba pojechać, żeby samemu odczuć w sobie miłość
bądź obrzydzenie do tego miasta. To jest Miasto przez duże M! Miasto w pełnym
tego słowa znaczeniu.
W domu co? Wielkie powitanie! Teraz jak mnie ludzie widzą,
to reagują tak, jakby widzieli małpę w zoo. A Anka wysprzątała pokój, który i
tak teraz z mojej winy jest jednym wielkim sajgonem. Ale jeszcze jedna sprawa.
Problem kobiecy tym razem poważny i to bardzo: nie mam się w co ubrać.
Praktycznie zero ubrań zimowych. Ale widocznie Opatrzność nade mną czuwa, bo
właśnie przyszła odwilż. Wszystko jakoś dobrze się układa, ludzie się do mnie
uśmiechają (chociaż i tak już mam dość tego narzekania które słyszę w ustach
moich Rodaków czy to w autobusie, czy w kolejce w kasie. Już się nasłuchałam i naprawdę
mam dość, dość, dość). A miłe komentarze
„jaka ładna skóra, jaka opalona, no prooooszę…” mogę skomentować jedynie w ten
sposób: Grecja sprzyja ludziom! Jechać, zobaczyć trochę świata, ogłady nabrać (jak to mówi jeden z wykładowców w ISP) i
rakomelo spróbować. A propos rarytasów greckich: wczoraj zaraz po przyjeździe
wypakowałam dobrobyt konsumpcyjny. Dziś został kawałek fety dwa na dwa
centymetry i 1/3 oliwek. Pomarańczy w
koszyku nie stwierdzono, zapewne jakaś bliżej nie zidentyfikowana osoba zwana
dalej DOMOWNIKIEM wsunęła ze smakiem w mordeczkę. Cytryny z ateńskiego ogródka
czekają na swoją kolej. Pachną na całą kuchnię. Taka jest Grecja w Polsce.
Moja noga po 130 dniach nieobecności dotyka polskiej ziemi.
A właściwie polskiego lodu. Plany na następne dni: zjeść dzisiaj domową
ogórkową i jajko od szczęśliwej wiejskiej kurki, pozaliczać to i owo w
kolejnych dniach, obejrzeć z Iloną „Les Miserables” na który czekałam jakieś 1.5
roku, odwiedzić jakiś second hand ewentualnie dziesięć(jestem na odwyku od
września, wiem teraz co czują ci, co rzucają papierosy albo alkohol), wyspać
się na moim wygodnym łóżku, odwiedzić lekarza w celu kontroli patrzałek, zaprzyjaźnić
się znów z Noelem, bo okazuje się, że jednak o mnie zapomniał. A przytył na
zimę dużo, sierść jak u niedźwiedzia. Spałoby się na tym psiaku przewygodnie… I
co jeszcze chcę zrobić? Nacieszyć się tymi wszystkimi polskimi buziami, które
mi siedzą w serduchu bezczelnie! Tęskniłam!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz