Ostatnio dzieje się za dużo, żeby ze wszystkim być na
bieżąco. Dlatego niestety teraz opiszę bardzo zdawkowo ostatnie 1.5 tygodnia
przy okazji gotując świeżo upolowanego brokuła na obiad.
Teraz tutaj będę publikowała wszystkie zdjęcia z zajawką na facebooku, żeby nie dublować zdjęć. Zapraszam do lektury niesamowicie długiej notki z niesamowicie dużą dawką zdjęć!
Jak już pisałam, we wtorek pojechaliśmy na Balos. Dwa dni
później wyruszyliśmy na wschód Krety. Trzydniowa wyprawa zaczęła się dla nas
niezwykle pomyślnie. Trafiliśmy akurat na krajowy dzień turystyczny, a co za
tym idzie – wstępy za free, darmowa degustacja kreteńskiej kuchni i alkoholi.
Widzieliśmy takie miejsca, jak Malia, Neapoli, Aghios Nikolaos, Plaka, Spinalonga,
Sitia, Ierapetra, Preveli. Noce spędzaliśmy na plaży, rano braliśmy prysznic i
wyruszaliśmy w dalszą drogę z butelką wina w samochodzie. Jedliśmy byle jak,
ale wszystko smakowało niesamowicie. To jest chyba klimat prostego życia, od którego
nie wymaga się niczego.
W zeszłym tygodniu zaczęły się zajęcia na Uniwersytecie. Większość
z nich prowadzona jest po grecku, więc profesorowie z reguły nie wymagają od
nas obecności. Jak pewnie się domyślacie zaliczamy głównie esejami. U mnie póki
co jest jeden egzamin w lutym. Biblioteka jest pełna niesamowicie ciekawych
tytułów. Jak już odgrzebię się z tych wszystkich zaległości to posiedzę tam
trochę nad czymś interesującym.
Na uczelni jest
stołówka, w której podają wyjątkowo paskudne fredo. Mimo wszystko i tak się je
kupuje, ale daję słowo – w tym tygodniu nie ruszę tego paskudztwa. Chcesz dobrą
kawę? Na mieście jest pełno kawiarenek gdzie kawa smakuje jak kawa. Ale
wracając… Mamy tu też siłownię, która
jest darmowa dla studentów i z tej przyjemności mam zamiar skorzystać. Zdjęć z
uniwersytetu jeszcze nie mam, ale już niedługo coś się pojawi. A język? Jeden,
dwa, trzy, cztery, malaka… 6 godzin
tygodniowo. I to tyle jeżeli chodzi o język na uniwersytecie. Natomiast poza
uniwersytetem odbywa się ogromna akcja uczenia cudzoziemców języka polskiego.
Najlepiej radzą sobie Hiszpanie. Większość z nich jest już na poziomie upper
intermediate ;) Mamy też trzeci uniwersytet na plaży, Układ jest taki – my uczymy
angielskiego, oni nas hiszpańskiego. Tak powinno się uczyć wszystkiego!
Na Kretę przyjechałam 17 września. Do 5 października
prowadziłam prawdziwie cygańskie życie. 2.5 tygodnia na walizkach u rodaków.
Jak się poszczęściło to i spało się czasem na łóżku. Nie wiem co by było, gdyby
nie Polacy, którzy nas ugościli – Jacek, Magda i Sybastian. Dzięki wam nie
musiałam tułać się po całym mieście ze szmatami… Fajnie jest poczuć, że można
liczyć na swoich gdy jest się poza Polską.
Było dużo imprez większych i mniejszych, kilka podróży,
które już opisałam aż nadszedł wreszcie 5 października i wprowadziliśmy się
wreszcie do naszego mieszkania. To niesamowite jakie szczęście poczuć może
człowiek w momencie kiedy wreszcie ma swoje łóżko, swój garnek i swoją
umywalkę. Zapewne o takim mieszkaniu marzylibyście wyjeżdżając na wakacje.
Tutaj widząc takie rzeczy z balkonu aż się chce wstać rano i przeżywać życie
tak, jak się to powinno robić. Tak więc piątego października trzeba było
podzielić się swoją radością z sąsiadami i urządzić parapetówkę. Jednak nie
wszyscy sąsiedzi byli zadowoleni z naszej radości… Kilka zdjęć z housewarming party!
Ostatnimi czasy często korzystałam z couchsurfingu, niestety
tylko jako czyjś gość. W Krakowie nie mam dobrych warunków do przyjmowania
gości, dlatego stwierdziłam, że tutaj trzeba to nadrobić. I już w sobotę miałam
(w sumie dalej mam!) przyjemność gościć u siebie Marion – szaloną dziewczynę z
Francji. Marion rozpoczęła swoją podróż w Grecji. Ma w planach odwiedzić wyspy
greckie, potem uderzyć na Turcję, Indię, Tajlandię, Kambodżę i zakończyć
wyprawę w Chinach. Nigdy w życiu nie spotkałam TAKIEGO podróżnika. Myślę, że
trzeba mieć w sobie niesamowitą odwagę, żeby udać się w podróż na taką skalę.
Marion jest świeżo po studiach, więc wykorzystuje ten czas najlepiej jak może.
Potem nie będzie już tak łatwo podjąć takie wyzwanie. Niesamowicie jej zazdroszczę
i prawdę mówiąc powoli zaczynam rozważać podobny scenariusz na przyszłość.
Dzięki Marion szkolę swój francuski, a ona przy mnie szlifuje angielski. A
gdzie jest teraz? W tym momencie pewnie leży sobie na plaży w Balos z ekipą
Erasmusów, która dzisiaj wybrała się w podróż. Wracają jutro wieczorem, co daje
mi czas na nadrabianie papierkowych, mailowych i wszystkich innych zaległości.
I jeszcze o Marion… Jeżeli zaciekawiła was jej historia, to zachęcam do
śledzenia bloga z jej wyprawy. Adres znajdziecie TUTAJ.
Trochę wyprzedziłam kolejność wydarzeń, dlatego wrócę do
ubiegłej soboty – dnia, w którym przyjechała do nas Marion. Say yes to new
things & people… Zawsze marzyłam o tym, żeby wybrać się gdzieś stopem. I
stało się to w sobotę. Spontaniczna
decyzja, godzina 17 a my na „wylotówce” z Rethymnonu do Chani. I choć w Chani
byłam już dwa razy, to teraz nie ona była głównym powodem dla którego znów tam
pojechałam. Wyruszyłam dla nowego doświadczenia podróżowania autostopem. Podzieliliśmy
się na dwie ekipy. W pierwszej ja, Marion i Jacek. Druga – Asia i Tomek. Po 20
minutach czekania moja grupa złapała stopa jako pierwsza! Niesamowicie
sympatyczny Grek podwiózł nas na obrzeża Chani, sam pojechał na lotnisko. Do
miasta było jeszcze jakieś 5 kilometrów, więc łapaliśmy dalej. I zatrzymał się
nie znający angielskiego starszy Grek. Wpakowaliśmy się do samochodu i Jacek
miał okazję wykorzystać swoje zdolności językowe z kursu EILC gawędząc sobie ze
staruszkiem. Dotarliśmy do miasta, później dołączyli do nas Asia i Tomek,
którzy, jak się okazało, jechali na pace jakiegoś dostawczaka. Prawie moje
marzenie, ale ja zawsze chciałam się przejechać na pace wypełnionej arbuzami.
Może kiedyś… W Chani rozdzieliliśmy się na dwie grupy – Panowie poszli na
festiwal. My – na spacer po mieście. Zaoszczędzone ponad 12 euro w obie strony
wydałyśmy na pitę i mrożony jogurt i prawdę mówiąc jesteśmy 7 euro na plusie! O
północy stwierdziłyśmy, że trzeba wracać do domu… Trzy dziewczyny praktycznie
nie znające miasta chcą się dostać do national road… I zlitował się jeden fliziarz
wracający z pracy. Miałam wrażenie że samochód zaraz się rozleci, ale było
ważne tylko to, że jedziemy! Pan podrzucił nas do drogi krajowej. Tam czekałyśmy
sporo zanim zatrzymała się… taksówka! „Powiedz mu że nie mamy pieniędzy!”. Pan
nie chciał kasy. Kolejne kilka kilometrów jechałyśmy w eleganckiej taksówce za
darmo, gawędząc sobie z panem taksówkarzem, który stwierdził, że przy kolejnej
interchange będzie nam łatwiej coś złapać. I po kilkunastu minutach złapałyśmy
kolejny wóz… Okazało się, że facet kompletnie nie zna angielskiego, gadał do
nas po grecku a my (jak już napisałam wcześniej) ledwo umiemy liczyć! Na
początku było śmiesznie, ale sprawy zaczęły się tak komplikować, że wymusiłyśmy
na panu to żeby się zatrzymał. Z rękami jak galareta czekałyśmy na kolejnego
stopa. Już powoli traciłyśmy nadzieję, było nam niesamowicie zimno ale nagle zatrzymuje
się jakiś samochód! Jakaś para wracała z wakacji do Rethymnonu. Zapach
wychodzący z samochodu od razu rozpoznała Aśka. „Maryśka”. No nic, jedziemy,
nie ma innego wyjścia, jest pierwsza w nocy… Chłopak okazał się kreteńskim
Kubicą i przy ograniczeniu do 60km/h pociskał 120 ścinając zakręty jak tylko
się dało. Adrenalina niesamowita, ale zmęczenie było mocniejsze i te 50
kilometrów w połowie przespałam. I tak oto o 2:30 znalazłyśmy się w naszym
nowym mieszkaniu. Czy mi się podobało? Odpowiem tak: no to kiedy następny raz?
I tym radosnym akcentem powoli kończę ten gruby jak
niektórzy Grecy wpis. Cieszy mnie to, że nadrobiłam wszystkie zaległości do
dzisiaj i przy okazji zjadłam brokuła, którego zaczęłam gotować na początku
notki.
U nas teraz 27 stopni w słońcu. Zabieram notatki do
greckiego i spadam na plażę. Ale wcześniej jeszcze kilka fotek z wczorajszego wieczoru. Poznajcie ERASMUSÓW!
te zawijasy a'la nasze faworki to Pascal ostatnio gotował, aż chciałam to zrobić żeby przetestować czy dobre. :)
OdpowiedzUsuńa pamiętasz jak się nazywają?
Usuń