Podejmowanie decyzji, które mogą okazać się decyzjami tak
zwanymi „życiowymi”, nie jest takie trudne, jakby się wydawało. Zwłaszcza, gdy
robi się to spontanicznie.
Przed rozpoczęciem czytania o naszej świetnie zaplanowanej nieprzewidywalnej podróży polecam odpalić sobie piosenkę naszego wyjazdu, którą znajdziecie TUTAJ.
Zatem... Sobota – kupujemy bilety. Niedziela 18:00 siedzimy
na promie kierującym się na Santorini. Nie mamy noclegu, nie wiemy nic,
absolutnie nic o wyspie. Nie mamy pojęcia gdzie jechać, co trzeba zobaczyć,
jakie są odległości między miastami. Trasa do zajmuje nam sześć godzin, po
północy docieramy do Athinos Port i tam wypytują nas gdzie śpimy wciskając nam
hotele za 13 euro za dobę. Nas to nie interesuje. W końcu nie bez potrzeby
targamy ze sobą koce i śpiwory, bluzy uniwersyteckie i poduszki. Pytanie tylko
gdzie dzisiaj się rozłożymy. O dziwo działa wtedy komunikacja miejska. Pytam
pewnego pana (oczekując od niego chamskości takiej, jakiej z Anitą
doświadczyłyśmy od faceta „hotel za
13euro”), gdzie jedzie, on do nas „pakujcie plecaki do bagażnika i wsiadajcie”.
Jedziemy, pan przychodzi nas skasować, my po grecku, że chcemy studencki, on do
nas „cena ustalona”. Wygrzebuję drobne z portfela, on Anicie wciska bilety,
Anita półprzytomna ze zmęczenia nie ogarnia, a on do mniej „Why are you so
afraid, I don’t sell you drugs”, BEKA BEKA BEKA, jakieś żarciki ciśnie w naszą
stronę, coś tam po grecku gadamy do niego kalecząc język do granic możliwości.
Od tego momentu zakochuję się w „Mr Bic”. A czemu bic, o tym za chwilę…
Autobusem docieramy to miasta Thira. Tam obchód po okolicy,
jest już dobrze po pierwszej w nocy. Znajdujemy jakieś ustronne miejsce przy
drodze zaraz pod cerkwią, tam rozkładamy swój obóz, myjemy ząbki i kładziemy
się spać. W tle słychać tanią gadkę na podryw. Bliżej nieokreślonej narodowości
mężczyzna szepcze swojej świeżo upolowanej turystce, jaki to on nie jest
szczęśliwy, mogąc mieć okazję obejmować ją tej nocy…
Budzi nas palące słońce. Jest koło ósmej, całkowicie jasno,
wreszcie widzimy jak wygląda miejsce, w którym przyszło nam spać. Szybka
pobudka, śniadanko z widokiem na Wyspę Wulkaniczną, handmade frappe i wyruszamy
na spacer po Thirze. Spontanicznie decydujemy o tym, żeby jechać na Red Beach popołudniem
tego samego dnia. Jesteśmy na KTELu w
Thirze a tam Pan od nocnej trasy z portu do miasta krzyczy „RED BIC, RED BIC”
(Red Beach :P). Z serduszkami w oczach
(niczym japońska manga) pakuję się z Anitką do autobusu na Red Bic… Popołudnie
spędzamy tam w towarzystwie butelki wina made in Santorini za 8 euro.
Nieziemsko dobrym trunkiem usypiamy się na diabelnie gorącej plaży pełnej ludzi
(90% to Azjaci). Budzimy się, jest dobrze po zachodzie słońca, nikogo nie ma
dookoła nas. Początkowo w planach miałyśmy spać właśnie tam, ale pionowe skały
nad nami i obsuwające się co jakiś czas kamienie zaważyły na tym, że drugą noc
spędziłyśmy pod małym kościółkiem w Akrotiri. Miałyśmy towarzystwo miejscowych
kotów, zapewne karmionych przez turystów… Co jakiś czas podjeżdżały motory,
grecka para kłóciła się, ona go przeprasza, on mówi że już za późno.
Wstajemy, gdy słyszymy głosy pracowników budek z jedzeniem
umontowanych koło naszego kościoła. Ogarniamy się, wchodzi babcia, „po po
poooooo…”, my siara, zbieramy się szybko, ona wchodzi do kościoła i krzyczy po
grecku do jednego z tych od budek z jedzeniem „Kosta! Dziewczyny mają tutaj
sypialnię hahahaha”. Beka, my dzida, ona pali kadzidła, mała gadka po grecku
typu dzień dobry, jak się masz. Wychodzi „skąd jesteście”, my wiadomo co, po
czym przychodzi do nas z butelką wody, cały czas się uśmiecha, my zbieramy bety
a ona do nas „siadajcie, czemu już idziecie, bus dopiero o 9!”. A nam głupio,
mówimy że trzeba coś zjeść i idziemy kilka metrów dalej rozłożyć naszą jadalnię.
Tego dnia płyniemy na Wyspę Wulkaniczną, zaliczamy gorące źródła, wyspę
Thirassa i wysiadamy w porcie w Oia. I teraz uwaga: proszę mówić Ia. Nie róbcie
sobie siary przed Grekami mówiąc Oja, albo co gorsza (wersja amerykanska)
OŁAJA. Tam trafiamy na Polaków prowadzących restaurację. Tam też zostawiamy
swoje plecaki i po zachodzie słońca z widokiem na Calderę (wersja dla looserów
i moje objawy paraudarowe), jemy souvlaki i moussakę, popijamy to wszystko
winkiem rozmawiając z właścicielem o tym, jak to się stało, że tu wylądowali. Tę
noc spędzamy na opuszczonym placu zabaw. Klimat niczym z horroru, ciężko usnąć,
jest wyjątkowo wilgotno i nieprzyjemnie. Dzięki Bogu to ostatnia noc. Telefony
się rozładowały, nie mamy łączności z domem… Posejdon!
Ale jeszcze coś o tym sławnym zachodzie dla looserów.
Podczas tego jedynego w swoim rodzaju wydarzenia byłyśmy świadkami dwóch
zaręczyn. Było tak słodko, że myślałam (przepraszam za dosadność), że rzygnę
sobie zaraz tęczą… I rada dla przyszłych małżonków: nigdy, ale to nigdy w życiu
nie decydujcie się na sesję ślubną na Santorini. No, chyba że chcecie być jedną
z miliona azjatyckich par, która z parasolkami pozuje soczyście na tle białych
budynków z niebieskimi dachami…
A co rano… Śniadanie,
turopitka i frappe na dachu jakiegoś hoteliku przy morzu, rzeczy zostawiamy na
poczcie i urządzamy sobie spacerek po mieście. Tym kończymy naszą wyprawę.
Droga powrotna: super fast ferry, zamiast 6 godzin tylko 2. W Irakleio wita nas
piękny zachód słońca, a na stacji KTELa doświadczamy szczerej serdeczności kreteńskiej,
bowiem kupując bilety u całkiem niczego sobie młodego pana w okienku KTELa
urządzamy sobie z nim małą grecką pogawędkę w stylu „skąd jesteś, mówisz dobrze
po grecku, a ile tu jesteś, brawo, brawo…” a poznani na Santorini Polacy
krzyczą do nas z końca kolejki „dobra, dobra już przestańcie podrywać
chłopaka”.
Na trasie dopada nas mega głód, więc pierwsze swoje kroki
kierujemy na sandwiche. Zamawiam mój standardowy zestaw, jemy gdzieś na tyłach
restauracji i pakujemy się do domu. Dzień wcześniej niż było to planowane, bez
informowania o tym domownika Sebastiana zjawiamy się na Tsichli. Sebastian o
mało nie schodzi nam na zawał. Pytanie tylko, czy było to wynikiem
ogólnoustrojowego zaskoczenia, czy może przyczyną było to, jak wyglądałyśmy po
nie zaznaniu prysznica przez 4 dni…
Dobrze być znowu w domu.